Rozdział 19

32 7 0
                                    

Asmodeus mocno pachniał, zawsze. Silny i rześki zapach róż wiecznie osiadał na jego ubraniach i we włosach, niemożliwy do zmycia, choć przecież nigdy potrzeby nie miał próbować. Całe szczęście właśnie woń ta sprawiała, że lucyfer swojego drugiego pana odnaleźć potrafił na ślepo w zatłoczonym jarmarku pełnym jedzenia i tanich perfum. Z pyskiem w mokrych liściach prowadził więc Edwarda lasem, nie zwalniając ani na moment, by coś rozkopać, pogonić wiewiórkę, czy spożyć nieznanego gatunku grzyba. Edward nadążał za nim, choć było mu zimno i niewygodnie w adidasach z pękniętą podeszwą, które zazwyczaj służyły mu jako buty do grzebania z błotem do kolan za potrzebnym mu zielskiem. Przy nadziei utrzymywało go jednak ciepło, delikatne wstęgi wokół jego serca, zaciskające coraz mocniej, zniecierpliwione, by znów się połączyć z resztą swojej całości.

Edward nie był zaskoczony, gdy trop lucyfera poprowadził go znajomą ścieżką, oświetlaną obecnie przez słabą latarkę w jego telefonie. Jezioro. Zazwyczaj demon tam chodził, gdy chciał trochę się poużalać nad sobą w teoretycznej samotności. Teoretycznej, bo gdyby faktycznie chciał być sam, nie udałby się do miejsca, gdzie tak łatwo go przecież znaleźć.
W pewnej chwili lucyfer zgubił jednak swój trop. Zaraz koło jeziorka odbili trochę w lewo, mając jeszcze jego srebrną od księżyca taflę w polu widzenia i tam pies zaczął chodzić w kółko.

- Azi! - zawołał w las półkrzykiem, dłonie przykładając do ust, by jednak zachować choć trochę dyskrecji. Nie byli przecież tak daleko od mieszkalnych budynków. - Wiem, że tu jesteś!

Nie głos mu jednak odpowiedział, lecz donośny trzask. Gdzieś z prawej i Edward odwrócił się gwałtownie. Jakiś zarys zawidniał w ciemności, trochę za daleko, poza zasięgiem latarki, ale nie psiego nosa. Lucyfer wyskoczył z krzaków i pognał prosto w tamtą stronę, z Edwardem o krok za sobą.
Niedługa była ich dalsza droga. Na krótki moment osłupienie związało Edwardowi język na widok grubej gałęzi, która teraz kołysała się przełamana w pół. Dokładnie ujrzeć mógł przebite korony drzew, w jednej linii, roztrzaskane coraz niżej aż sięgnęły gruntu. Dopiero potem Edward spuścił wzrok i przyświecił na fragment przeoranej ziemi.

- ...spadłem.

- Tyle widzę.

Nowy płomyczek zmartwienia stopił na moment jego gniew, gdy Asmodeus ciężko podniósł się z ziemi. Chwiał się przy tym, wydając tłumione pomruki. Bolało go, choć ciężko się temu dziwić. Najwidoczniej porządnie uderzył w ziemię.
Przybraną miał swoją demoniczną formę, a więc trawa i gałązki czepiały się jego futra, a on nie posiadał dość dbałości, by je z siebie strząsnąć.

- Co ty tu wyprawiasz w ogóle? - prychnął Edward, gdy demon usiłował odzyskać równowagę. - Wiesz, że to ty powinieneś za mną ganiać z przeprosinami?

- To po co tu przylazłeś? - Uniósł brwi i oto płomyczek troski ugasł.

Już Edward otwierał znów usta, gdy przerwał mu gwałtowny ruch i trzepot wiatru. Asmodeus ruszał się zaskakująco szybko. Nim mógł go dobrze dojrzeć, dopadł do najbliższego drzewa, na sam szczyt wspinając się ze zwinnością jaszczurki i odbił się. Kilka zamachów skrzydłami i na moment zniknął Edwardowi z pola widzenia w nocnym niebie.
Skomentować to potrafił jedynie ciężkim westchnieniem, zerkając na lucyfera, który ciągle szukał jedynie swojego pana.

- No tylko w łeb go strzelić - mruknął, na co pies wystawił łeb z kłępy chwastów, stawiając wysoko oklapnięte uszy. - Może by mu mózg wskoczył na odpowiednie miejsce.

Kolejny świst i trzask, huk, kolejny, kolejny i Edward odskoczył do tyłu w ostatniej chwili. Drzewa nie uczyniły z siebie dobrego hamulca. Asmodeus runął prosto na ziemię, orając ją kilka metrów i przeturlał się parę kolejnych. Zatrzymał go dopiero szczególnie uparty pień. Uderzył w niego z rozpędu, plecami, które wygięły się boleśnie na ułamek sekundy, po czym osunął się prosto na mokrą ziemię.

Strzelajmy W Szczury 3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz