Rozdział 27

27 6 0
                                    

Błysk za błyskiem, trzask za trzaskiem, gdy metal tarł o metal.
Kolejne uderzenie. Metalowa maska uchroniła go od utraty nosa, ale na moment ujrzał gwiazdy przed oczami. Pisk odbił się w jego uszach i stracił na moment grunt pod nogami. Nie czuł, a więc zaufał swoim mechanicznym instynktom.
Lewa noga do tyłu, kolana ugięte i uniósł miecz.
Poprzednie uderzenie zeszło na niego z góry, a oprawca wyprowadził je stroną lewą. Teraz więc powinien zrobić obrót i z zamachu uderzyć go od strony przeciwnej. Ostrzem osłonił swoją prawicę. Ruch był już niemal czysto instynktowny i poczuł dumę, gdy poprawnie odebrał atak. Zręcznie miecz przeciwnika sprowadził ku ziemi i zdążył odskoczyć, gdy zawroty głowy nadal nie minęły.

Maska zasłoniła jego oczy, gdy Edward uniósł ją nieznacznie, krwią spluwając na trawę i wycierając z brody rękawem. Zdawał się jednak na słuchu, a szelest trawy zasugerował, że i jego przeciwnik się cofnął.

- Dajesz mi fory - charknął przez zdarte już gardło.

Powietrze było zimne, a litrami wylewany przez niego pot teraz przyprawiał go o ciarki. Rękawy trzymał jednak podwinięte. Dekoncentrowały go, gdy materiał ocierał się o jego nadgarstki.

- Gdybym nie dawał, złożyłbym cię tu jak scyzoryk - prychnął, mieczem obracając przy boku.

Nie był przyzwyczajony do orężu tak lekkiego, jak nowy miecz Lucyfera. W normalnych warunkach dawałoby mu to przewagę, ale Edward borykał się z podobnymi problemami. Nosiciel Światła był mieczem kompletnie innym od tej tępej atrapy, z którą dotąd trenował. Ten miecz był lekki, poręczny, ostry jak cholera i Edwardowi wydawało się, że aż za wygodny.

Zagryzł komentarz, bo choć arogancja demona krew mu w żyłach gotowała, prędzej czy później wśród tych złośliwych kreatur nauczyć się musiał pokory. Podważanie ich przechwałek najczęściej prowokowało ich do potwierdzania swoich twierdzeń i cóż, prawie nigdy nie zawodziły.

Edward starł ostatnie resztki krwi i nasunął metalową maskę z powrotem na twarz. Niewiele widział przez małe otwory, ale przyzwyczajony był do tego stanu. Asmodeus w moment znalazł się o krok przed nim, miecz rozpędził w obrocie i lśniące w świetle księżyca ostrze zawisło mu zaraz nad głową. Zdołał się osłonić, ale nie miał cienia szans w siłowaniu. Demon skrzyżował ich miecze i napierając bez przerwy, zniżył na wysokość piersi.
Ich oczy się spotkały, gdy ostrza charczały zapięte o siebie, jakby zniecierpliwione.

- Przyzwyczajony jestem do stykania innych rodzajów mieczy.

Edward mimo wszystko powstrzymać nie mógł grymasu czystego obrzydzenia, lecz nie długo jego myśli były tym zajęte. Czuł jak ręce mu drżą i stopniowo tracił równowagę, ślizgając się na mokrej trawie, a nadziei nie miał ataku odeprzeć.

W takim wypadku odwołać się mógł już jedynie do ostatniej, podarowanej mu wskazówki.

Niemal godzina walki poluzowała pasy jego maski, tak że wystarczyło mocne szarpnięcie głową i wylądowała ona na trawie. Resztkami sił sprowadził ich miecze w bok i chwycił pancerz swojego przeciwnika. Z całych danych mu sił szarpnął go w swoją stronę, składając mocny, głośny pocałunek na jego gipsowych ustach. Potem sprawa była już prosta.
Z całej siły kopnął go w piszczel, lewą, gdyż już raz przekonał się jak bolesne było trafienie w prawą, wykonaną ze stali. Zarazem pociągnął go i nieuchronnie demon upadł na mokrą ziemię.

Poczucie triumfu prędko jednak zgubiło również i jego.
Poczuł uścisk na kostce, szarpnięcie i również upadł, nie mając już sił się oprzeć.

Był cały obolały, a czerwonych śladów po uderzeniach miał chyba więcej niż zdrowej skóry. Czuł jak krew spływała mu z nosa, z języka, gdy popełnił ogromny błąd wsunięcia go między zęby, skutkując paskudnym bólem, gdy dostał w szczękę.

Strzelajmy W Szczury 3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz