26.1. Niespodzianki chodzą po ludziach

434 31 2
                                    

Rozdział +18

Dwudziesty czwarty grudnia zapowiadał się wspaniale. Po ciemnych, nocnych chmurach nie było ani śladu. Niebo swoim radosnym błękitem wywoływało szeroki uśmiech na facjacie człowieka, który z zauroczeniem na nie patrzył. Śnieg przestał na moment prószyć, przez co teraz wszystko wokół zdawało się spokojnie spoczywać pod okryciem delikatnego, białego puchu. Gałęzie drzew bezszelestnie kołysały na wietrze, czując w sobie nadchodzącą wielkimi krokami magię świąt. Zdawały się niezwykle szczęśliwe, jakby nie pragnęły niczego innego od życia. Nie tęskniły za swoimi przyjaciółmi, liśćmi, widocznie chciały choć chwilę mieć dla siebie, rosnąć w ciszy i spokoju.

Niestety, atmosfera ta nie trwała zbyt długo, ponieważ pół godziny później dzieci z zadowoleniem biegały wokół nich, bawiąc się i śmiejąc do upadłego. Oczywiście, dopóty kurtki im nie przemarzły, a w szaliki nie powpadało pełno śniegu, którymi ci się tak chętnie obrzucali. Dopóty rodzicie nie zawołali ich spowrotem do domu, by ci zjedli lub wypili coś ciepłego, rozgrzewającego od środka.

Dochodziła już godzina dziesiąta rano, lecz dopiero teraz niejaki James Potter zmusił się do otwarcia szeroko swoich powiek; świat wreszcie ujrzał jego duże, orzechowe oczy, które błyszczały się w promieniach zimowego słońca, niepewnie zaglądającego przez okno. Po chwili jednak te szybko schowało się za jednym z obłoków, nie mogąc patrzeć na ten przeogromny bałagan, panujący w pokoju kruczoczarnego. A chłopak nawet się tym nie przejmują. Przekręcił się leniwie na prawy bok, marząc jeszcze o chwili wytchnienia. Tym bardziej że miał taki przepiękny sen!

Odpoczynek jednak nie był mu dany, ponieważ pięć minut później do sypialni weszła jego mama, która z cichym westchnieniem starała się pokonać labirynt ubrań, książek i innych rzeczy, które bezceremonialnie wylegiwały się na posadzce.

- Jim, kochanie, wstawaj – zaczęła i podeszła do syna, mocno nim potrząsając. Dorea otwierała ponownie buzię, by coś dodać, lecz przerwał jej głośny jęk wydobywający się zza fałd kołdry, która po chwili została zepchnięta na bok. James usiadł i ziewnął szeroko, wpatrując się z żalem w matkę. Kobieta uśmiechnęła się w duchu; już od ponad pół roku nie widziała tego, tak dobrze jej znanego, widoku swojego zaspanego pierworodnego.

- O co chodzi? – spytał niewyraźnym tonem, drapiąc się przy okazji po głowie.

- Już dziesiąta, o to chodzi – prychnęła z udawanym oburzeniem i usiadła na łóżku obok Jamesa i pocałowała go w policzek.

- Mamo! – jęknął chłopak, wycierając dłonią ślad po szmince kobiety. – Nie jestem już dzieckiem!

- Dobrze, dobrze, mój duży mężczyzno – uśmiechnęła się szeroko, widząc zbulwersowaną minę syna. – Właściwie Lily mówiła, żeby cię na razie nie budzić, ale przecież nie będziesz spał całego dnia, prawda?

- Anioł – westchnął James, zamykając oczy i spowrotem opadając na poduszkę. – Czemu jej nie posłuchałaś, zła rodzicielko, co?

Dorea w odpowiedzi zachichotała.

- Gdybym to zrobiła, to mój syn zamiast pomagać nam w przygotowaniach do świąt, dalej by się wylegiwał w łóżku – powiedziała, wywracając oczami i ponownie szarpiąc Jamesa za ramię.

- Jakich przygotowaniach? – wymamrotał sennie, próbując naciągnąć na siebie kołdrę. – Przecież jest nas tylko czworo...

- Właściwie to – zaczęła niepewnie kobieta – zapomniałam ci powiedzieć, ale zaprosiliśmy wcześniej wuja Henryka z żoną i bliźniakami, a nie wiedzieliśmy wtedy, że przyjedziesz do nas z nową córką. Nie gniewaj się, synku, napisaliśmy później do nich list z prośbą, żeby ci udawali także rodzinę Lily i raczej nie będzie problemu – dodała szybko, widząc przerażony wyraz twarzy Jamesa.

Fortuna kołem się toczy || HP, Huncwoci ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz