|Rozdział 17.2|"Ojciec i córka"

24 4 2
                                    

Na pożegnania był czas w Moro die, przed wylotem z bazy. Każdemu z osobna życzyłam powodzenia i wspierałam najbardziej jak tylko się dało. Nienawidziłam się żegnać, a zwłaszcza w takich sytuacjach.

Katy i Caroline rzuciły mi się jednocześnie na szyję prawie mnie przy tym dusząc. W trójkę płakałyśmy i się pocieszałyśmy, że będzie dobrze. Jako jedyna ruszałam na misję i nie wiedziałam, jak się to dla mnie skończy. Daren po prostu mnie podniósł i zaczął dziękować za wszystko, co było związane ze mną. Od zawsze był dla mnie jak starszy brat i to właśnie on odganiał ode mnie chłopców na podwórku. Nie ukrywałam łez, ponieważ nie musiałam, bo niby dlaczego? Kristof miał ze mną lecieć samolotem, jednak też postanowił już teraz dodać coś od siebie. Głównie dziękował za opiekę nad Blue, która była jego oczkiem w głowie. Mama bardzo chciała lecieć z nami, ale wiedziałam, że to niebezpieczne. Nie była w stanie do mnie podejść i obserwowała mnie z daleka, natomiast Jakob dał mi kopniaka w tyłek, ponieważ od chwili, gdy powiedziałam mu o moim planie wiedział, że nam się uda.

Natan nie opuszczał mnie nawet na minutę. Często łapał mnie za drżącą dłoń lub całował w policzek, żeby dodać mi otuchy. Nasze oddziały leciały razem, dlatego mieliśmy chwilę dla siebie, ale nasze pożegnanie było dla mnie najtrudniejszym ze wszystkich. Teraz prowadziłam moją drużynę wzdłuż muru prowadzącego do kaplicy i w milczeniu je wspominałam ocierając ostatnie łzy.

Zanim wyruszyliśmy na misję obiecałam sobie jedną rzecz i za wszelką cenę chciałam tego dotrzymać. Moim celem było zgładzenie ojca, nawet gdyby to zagrażało mojemu życiu. Słowa Natan'a bardzo mnie zabolały, ale tylko dlatego, że bałam się najgorszego.

***

ZORIAN

Ubrałem czarne szaty i wyszedłem na taras widokowy. Teraz byłem zupełnie sam i już nikt nie zagrażał mojej pozycji. Czułem wewnętrzny spokój i radość. Nadszedł dzień, w którym miałem pochować swoją niewierną żonę i wyrodną córkę.

- Panie, powóz do katedry już czeka – oznajmił mój sługa.

- Dziękuję Konradzie, możesz już odejść – powiedziałem władczym tonem i ponownie odwróciłem się w stronę morza.

W karecie siedziałem kilka minut później, ponieważ nie było mi na rękę bezsensowne przedłużanie ceremonii, o której i tak za miesiąc wszyscy zapomną. Mijałem przyozdobione czarnym materiałem kamienice oraz ludzi ubranych w te same barwy.

- Żałosne – powiedziałem pod nosem.

Pod katedrą czekali już reporterzy i kamerzyści gotowi w każdej chwili, żeby zaatakować mnie falą nudnych, nieinteresujących pytań. Przybrałem smutny wyraz twarzy, wysiadłem z powozu i dostojnym krokiem ruszyłem w kierunku drzwi budynku, w którym po raz ostatni musiałem odegrać rolę poszkodowanego. Gestem dłoni pokazałem, że nie jestem zainteresowany wywiadami.

W katedrze panował mrok i przeważał kolor czarny. Po środku stały dwie trumny, do których kazałem włożyć słomiane kukły, żeby chociaż w minimalnym stopniu sprawiały wrażenie, że leżą w nich dwie kobiety, które chciały zniszczyć mi życie.

Gdy mnie zauważono, tłum wstał i zaczął nucić piosenkę pogrzebowa, tak jak to było w zwyczaju naszego kraju. Szedłem środkiem katedry i spoglądałem na zebrany w niej lud, żeby wyglądało to jeszcze realniej. Połknęli haczyk, a ja po raz kolejny wygrałem.

***

Wszystko widziałam przez ukryte wejście w ścianie, które odkryłam podczas pobytu w stolicy. Czekałam na odpowiedni moment, żeby dać sygnał oddziałom zajmującym się wnętrzem budynku. My zaraz po nich mieliśmy zająć się ochroniarzami władcy oraz odcięciem dróg ucieczki.

Moro DieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz