Rozdział 42

3.8K 291 14
                                    

- Dziecko, czy wszystko w porządku? - Anna była wyraźnie zaniepokojona.

- T-tak... - zająknęłam się.

- Naprawdę nie wiedziałaś o Anastasii? - chyba tym razem to jej zrobiło się głupio.

- Nie, nie. Wszystko w porządku. Po prostu myślałam, że może jednak jest ktoś z mojej rodziny, kto wciąż żyje. To znaczy, miałam pewne powody, żeby wierzyć, że ona żyje - powiedziałam.

Kobieta skinęła głową. Naszą rozmowę przerwał mąż Anny, wchodząc na taras z tacą, na której stały dwie filiżanki i dzbankiem, który sądząc po aromacie, zawierał w sobie herbatę.

- Przepraszam, że przeszkadzam. Postawię to i znikam - powiedział, stawiając tacę na stoliku znajdującym się pomiędzy krzesłami. Uśmiechnął się w stronę żony i pocałował ją. Jak silnym uczuciem musiał ją darzyć, że jej wygląd, ani trochę mu nie przeszkadzał. Wyglądali, jak dwoje zakochanych w sobie nastolatków. I na myśl przyszedł mi mężczyzna, którego spotkałam na cmentarzu. On też mówił o swojej żonie, w taki sposób, jakby jej śmierć, ani trochę nie zniszczyła jego miłości. W zasadzie staruszek ten brzmiał tak, jakby śmierć żony, jeszcze wzmocniła tę miłość. Chciałabym mieć taką możliwość. Mieć szansę obdarzyć Luke'a taką miłością, jaką darzyli się ludzie wokół mnie.

Mężczyzna znów zostawił nas same, a ja przerwałam swoje rozmyślania i patrzyłam jak Anna nalewa do filiżanek herbaty.

- Tylko dzięki mężowi jeszcze żyję. Po pożarze, gdy doszłam do siebie na tyle, żeby móc choćby wstać z łóżka, byłam w okropnej depresji. Wiedziałam, jak wyglądam i wiedziałam, jak będzie wyglądało życie ze mną - mówiła, rozlewając płyn po równo do każdej filiżanki.

Nie byłam w stanie jej przerwać, czułam, że chce opowiedzieć, mnie - obcej osobie, o traumie, jakiej wtedy doznała.

- Namawiałam go, żeby ode mnie odszedł. Ułożył sobie życie póki miał na to jeszcze czas i z kimś, kto nie wyglądał jak ja. Ja pragnęłam tylko śmierci. Całymi nocami płakałam w poduszkę i zastanawiałam się, dlaczego przeżyłam. Dlaczego to ja, a nie moje koleżanki, niektóre młodsze ode mnie, straciły życie, a ja nie. Miesiące mijały, a odpowiedzi na pytania nie było. Dziwiłam się, że Harry, wciąż do mnie przychodził i w kółko zapewniał mnie, że nigdzie się nie wybiera i że zostanie ze mną czy mi się to podoba czy nie - kobieta uśmiechnęła się przy ostatnim zdaniu, a ja w ślad za nią. Niezwykłe uczucie łączyło tych dwoje i niesamowita siła drzemała, w tym niewysokim, chudym mężczyźnie, który otworzył mi drzwi.

Anna podała mi filiżankę i usiadła sięgając po swoją.

- Ale do rzeczy, co chciałabyś wiedzieć o Anastasii? - zapytała.

- Jak mówiłam. Wszystko. Nie wiem o niej nic - odparłam.

Kobieta skinęła głową. Przez chwilę zastanawiała się patrząc na zachodzące słońce, aż w końcu się odezwała.

- Poznałam Anastasię zimą 1977 roku, miałam wtedy dwadzieścia sześć lat i pracowałam w Carrington dopiero od kilku miesięcy. Ona miała lat piętnaście. Trafiła do szpitala z objawami silnej psychozy i depresji. Prawie się nie odzywała. Była agresywna w stosunku do siebie i ludzi w najbliższym otoczeniu. Pierwsze dwa miesiące musiała być przypinana na noc do łóżka, a w dzień chodziła w kaftanie. Była pod ciągłą obserwacją, jako pacjent niezwykle niebezpieczny. Przerażała mnie - kobieta uśmiechnęła się.

- Nie dziwię się - powiedziałam.

- Za każdym razem, gdy to mnie przypadał obowiązek podania jej leków lub zaprowadzenia na terapię, odczuwałam strach. Miałam ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie. Przez długi czas terapia nie dawała żadnych efektów, lekarze rozkładali ręce i mówili twojej babci, że nie mają pojęcia, jak jej pomóc. Bali się ryzykować i wprowadzać nowe metody leczenia. Po skandalu z lat pięćdziesiątych woleli unikać podobnych sytuacji.

TestamentOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz