54. Starcie dwóch brutalnych światów, w jednym słabym sercu.

2.1K 150 4
                                    

Marcin wraca z nami do domu. W tym całym bólu i żalu, który mnie otacza, mam małą iskierkę radości, że będę go miała na wyciągnięcie ręki. Wydaje się, że odepchnęłam od siebie myśl o stracie. Nie pozwalam jej ogarnąć mojego umysłu, zapełniając go kolejnymi planami tego, co będziemy razem robić... A może zdarzy się cud? Może Bóg posłucha mojej modlitwy, którą ciągle mam w głowie i nieprzerywanie powtarzam.

Zaraz po powrocie ze szpitala, jest tak zmęczony, że kładzie się spać. Wiedząc, że jest w moim domu, jestem bardziej spokojna. Zajmuję się stęsknionym Arbuzem, rozmawiam z Nathanielem, aktywnie zabijam czas.

Tak mijają nam całe dwa dni. Ja, Marcin, Nathaniel – oswajamy się ze sobą, choć niepokoi mnie wyraźna niechęć jaką ci dwaj żywią do siebie. Dostrzegam, że Nath stara się panować nad nerwami, ale wydaje mi się, że z chęcią wyrzuciłby Marcina na ulicę. Te drobne docinki i uszczypliwości, których sobie nie szczędzą, czasami odbierają mi resztki sił. Żeby jeszcze mieli jakieś konkretne powody, a tu potrafią warczeć na siebie o sposób krojenia cebuli. Zdaję sobie sprawę, że Nathanielowi może być trudno, dzielić mój dom z moim byłym, ale nie znajduję wyjścia z tej sytuacji. Na każdym kroku staram się, żeby widział, że mi na nim zależy, jednak czasem już nie wiem co mam zrobić i z bezsilności chce mi się tylko usiąść i wyć.

Do tego, odkąd wiem o chorobie Marcina, noc nie jest przyjaciółką mojego snu. Ostatnio zakumplowała się ze strachem... Ze strachem i wszystkimi wspomnieniami.

Zasypiam gdzieś nad nad ranem, jeszcze z otępienia próbuje mnie wyrwać budzik Nathaniela, ale jestem tak zmęczona, że nawet słoń mógłby mi trąbić do ucha. Potem słyszę ciche idę do pracy, miłego dnia i uśmiecham się pod nosem. Jego słowa zawsze wlewają we mnie przyjemne ciepło.

Budzę się dopiero po jedenastej i choć najchętniej nie wstawałabym z łóżka, wiem że muszę. W domu panuje zupełna cisza, kiedy ubieram się i wychodzę wypuścić Arbuza. Jesienny chłód przyjemnie otula moją twarz. Powoli, głowę opuszcza otępienie, i wracają siły, żeby powitać nowy dzień. Przygotowuję koniowi jedzenie, nucąc pod nosem Nothing Else Matters. Ostatnio ciągle słychać to w cały domu, bo Marcin wybiera repertuar.

- Cześć – mówię cicho, otwierając drzwi od boksu. – Wyspałeś się pięknisiu? – Zwierzak od razu nurkuje nosem w paszy, a ja rzucam okiem na wnętrze stajni. Znowu muszę tu wysprzątać, bo przecież teraz większość czasu siedzi zamknięty. Na szczęście od wczoraj nie pada deszcz, więc zostawiam mu drzwi otwarte i ruszam do domu.

Kiedy robię śniadanie, w wejściu pojawia się Marcin i powoli siada za stołem.

- Na co masz ochotę? – pytam, zawisając z nożem nad kromką chleba. Co innego zrobić mu coś i podstawić pod nos, a co innego kiedy tu siedzi. Po prostu wypadałoby zapytać.

- Na nic – mamrocze, chowając twarz w dłoniach i wzdychając donośnie.

- Po prostu powiedz. – Jestem oazą spokoju, bo od kiedy tu jest, nie usłyszałam innej odpowiedzi. Zaraz powie...

- Co dasz, to zjem, jak świnia. – Dzisiaj zrobił z tego porównanie. Wolę się nie odzywać. W milczeniu dokańczam kanapki, parzę kawę i stawiam wszystko na stole. Siadam naprzeciwko niego.

- Kiedy jedziemy do lekarza? – pytam, żeby przerwać ciszę.

- Pojutrze.

Wsuwa pokarm nie patrząc na mnie. Zapatrzony jest chyba w okno i o czymś intensywnie myśli. Dzisiaj ma zły humor, tak jak na drugi dzień po tym, kiedy tu przyjechał. Nauczona doświadczeniem, milczę i czekam aż się rozrusza. Kiedy zadawałam pytania, zaczynał się wściekać. Czasem muszę obchodzić się z nim jak z jajkiem.

Potrzebuję byś mnie kochałOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz