57. Obudzenie.

2.1K 189 19
                                    

Ugryź się w język
Nie rób scen kochana
Każdy przez to przechodził
Przynajmniej raz
My przerabialiśmy to więcej razy

Twoje złamane serce
Stacza się po oknie
Widziałem jak to wszystko odchodzi
i znów wraca
I słyszałem ten dźwięk

Czubek twojego języka
Szczyt twojego płuca
Miesza mi w głowie
Mówię, miłość coś znaczy
Zostawmy im coś, o co warto walczyć
To jest piękna wojna

*Kings od Leon - Beautiful War

Trzy tygodnie później

Zimny wiatr smaga mnie po twarzy, sprawia że muszę zmrużyć oczy, żeby cokolwiek zobaczyć. Odgłos mojego szybkiego oddechu miesza się z dyszeniem konia i z głuchym łoskotem kopyt uderzających o ziemię. Skrzypieniem siodła, które pracuje wraz z jego ciałem i które mocno ściskam napiętymi nogami. Palce zamykam na wodzach, w rękach brak luzu, ciało jest wyczulone na każdy niespodziewany ruch. Powoli wyczuwam ten znajomy stan. W odkrytych, zmarzniętych uszach, coraz bardziej szumi, izolując mnie od innych dźwięków. Pierwszy, zimny dreszcz, niczym piorun przebiega po całych plecach. Ponaglam zwierzę i obserwuję jak drzewa kłaniają się przede mną swymi nagimi gałęziami. W oddali dostrzegam jakiś ruch, stadko saren. Pędzę tam.

Nie boję się.

Niczego już się nie boję.

Wystraszone zwierzęta, jedno za drugim uciekają do lasu i zanim dojadę tam, nie ma po nich śladu. Gwałtownie ściągam wodze, a koń rży z paniką i zarzuca łbem. Szybko skręca na prawo, kopytami ryjąc wilgotną, miękką ziemię. Kilka, wzbitych w powietrze grudek spada mi na rękę. Uderza mnie jej świeży zapach, pomieszany z potem zmęczonego zwierzęcia.

Bezuczuciowo, panuję nad jego lękiem, gestami jasno dyktując mu co ma robić. Nakręca, jeszcze kilka metrów zmuszony do szaleńczego cwału. Dopiero, kiedy poczuję, że już jest zmęczony, kiedy dostrzegam jego błyszczącą od potu szyję, pozwalam żeby zwolnił. Pozwalam sobie odprężyć mięśnie. Dłonią przesuwam po jego gorącym ciele, przekonując się, że na dzisiaj ma mnie dosyć. Powoli uspokajam oddech. Wiem, że Rafał zastrzeliłby mnie za to, że jeżdżę w ten sposób. Na łeb na szyję, przed siebie, nie zwracając uwagi na kontakt, którego mnie uczył. Lecz tylko tak teraz potrafię. Od pogrzebu Marcina, gdy pierwszy raz wsiadłam na konia i poczułam, że brak we mnie strachu... Bo czego mam się bać? Upadku? Bólu? Śmierci?

Jest cokolwiek gorszego od tej panicznej tęsknoty, która ogarnia mnie za każdym razem kiedy zaczynam dzień?

Zsiadam z Arbuza i delikatnie gładzę go po szyi, bo nagle wraca do mnie cała sympatia, którą go darzę. Stojąc twardo na ziemi, przestaję traktować go jak posłuszne zwierzę, a zaczynam jak przyjaciela. Martwi mnie to, że coraz rzadziej tak czuję. Jakby i on był kolejnym lekiem na pamięć. Niczym alkohol, kawa, papierosy i głośna muzyka, wałkowana w kółko.

- Nie daj mi zapomnieć kim dla mnie jesteś - szepczę mu na ucho, nagle przerażona tym, co sobie uświadamiam. Czy to możliwe, że zmieniam się tak bardzo? Nachodzą mnie wątpliwości, czy nie zaczynam traktować go źle, ale przecież zawsze daję mu odpocząć, zawsze go nakarmię i ciągle go przytulam. Więc może jeszcze ciągle jestem dobra? Chyba sama ledwo w to wierzę.

Krzywię się czując mocny, kłujący ból w uszach i szybko zakrywam je dłońmi. Są zimne, a stopniowo je grzejąc sprawiam, że bolą jeszcze bardziej. Włosy opadające na szyję wydają się być takie ciężkie i lodowate, a odkryte do łokci ręce pokrywa gęsia skórka. Szybko naciągam rękawy bluzy i znów pocieram uszy. Wiem, że powinnam nosić czapkę, ale wtedy pozbawiłabym się czucia. Nie potrafię odmówić sobie tych bodźców, które codziennie na nowo sprawiają, że czuję życie.

Potrzebuję byś mnie kochałOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz