Rozdział 46. Sanktuarium Mnichów

141 6 2
                                    

To lecimy z kolejnym rozdzialikiem ;)

PERCY

Nie był pewien, czy dobrze robił, próbując zaufać Markusowi. Ten facet cuchnął zdradą i śmiercią na kilometr, tak samo jak Oktawian. Z drugiej strony ciężko było mu się oprzeć przed wiedzą, jaką posiadał mężczyzna. Mógł mu zdradzić coś więcej na temat Apate, chociaż doskonale sobie zdawał sprawę, że będzie musiał dać coś w zamian. Zapłacić cenę, której prawdopodobnie nie był nawet ani trochę świadom. Z bólem sobie uzmysłowił, że stracił również Larysę, poprzez wszystkie bariery, które musiał wznieść, aby się tu przedostać. Ta misja była jego błogosławieństwem i przekleństwem zarazem, odbierając i dając. Gdy spoglądał na swoją dłoń, na której widniał znak, docierała do niego kolejna prawda - to pierwsza blizna za którą mógł stracić życie, z taką samą łatwością z jaką odbierał je Sykstus. W snach ciągle nawiedzała go twarz jego syna, gdy uciekali z pałacu. Nawiedzona. Z powodu tych wszystkich nakładających się na siebie czynników, wiedział, że najbliższe tygodnie będą dla niego udręką. Miał być szpiegiem i zająć tron, ale nadal nie miał planu jak to zrobić - mógł jedynie donosić informacje, gdy tym czasem z Rachel kontaktował się dawno temu. Nie miał pojęcia jakie znaczenie ma rola Markusa na dworze Sykstusa. Pamiętał, że służył w XXII legionie, ale na tym jego wiedza się kończyła. Brak informacji zabijał go tak samo, jak pełne rezerwy spojrzenie Larysy, gdy wpadli na siebie tego samego wieczoru, wychodząc z willi. Markus stał na końcu ulicy, obserwując, ale w końcu odwrócił się plecami. Percy chciał otworzyć usta, ale kobieta potrząsnęła głową.

- Dość kłamstw - powiedziała cicho. - Myślałam, że umierasz. On cię uratował - skinęła głową w kierunku Markusa. - Wiem, że nie powiesz mi prawdy... więc nie trudźmy się romansem. Nie chcę związku zbudowanego z kłamstw.

- Laryso... - wymamrotał.

Narzuciła kaptur płaszcza, kryjąc swoją twarz w jego cieniu i ominęła go, sprężystym krokiem. Tylko na chwilę uliczne lampy rozświetliły czarny płaszcz, aż w końcu zniknęła za zakrętem. Nie obejrzała się ani razu. Do Percy'ego dotarła lodowata pewność, że to właśnie koniec, że po raz kolejny stracił kogoś, kogo kochał. Przez bogów. Ukrył swoją głowę w kapturze i ruszył Markusowi na spotkanie. Bogowie nie mieli nic innego do zaoferowania, oprócz cierpienia w ich imieniu. Mógł w takim razie zobaczyć, co ma do zaoferowania zbuntowany żołnierz XXII legionu.


Nie jechali długo. Konie porzucili tuż przed drzwiami potężnego i ponurego budynku, który sprawiał wrażenie opuszczonego od wielu lat. Na jego ścianach wspinały się równie wiekowe liany, które zdawały się żyć wraz z ścianami budowli. Percy wzdrygnął się, gdy poczuł mroczną aurę, bijącą od tego miejsca. Była podobna do tej, którą można było wyczuć w Tartarze. Aura śmierci. - uświadomił sobie. Cokolwiek tam było, było martwe, a z jakiegoś powodu było na tyle ważne, by przechowywać to właśnie w takim miejscu. Wzbudziło w nim to tylko jeszcze większy niepokój.  Markus, który milczał przez całą drogę, przystanął przed drzwiami, obserwując je z wytężoną uwagą. Mruknął coś cicho, wyciągając dłonie przed siebie. Po chwili zamek pstryknął, a drewniane wrota uchyliły się. Mężczyzna cofnął się i uśmiechnął szeroko, gestem zapraszając Percy'ego do środka.

- Przodem!

Skinął głową i ostrożnie postawił pierwszy krok na zakurzonych deskach. W powietrze wzbił się kurz, który jeszcze bardziej utrudnił widoczność. Zakaszlał i zasłonił twarz przedramieniem, chcąc uniknąć wdychania pyłu.

- Spokojnie, kapłanie - usłyszał głos Markusa. - Zaraz pojawi się światło, ale najpierw wejdź nieco dalej. Będzie lepszy efekt.

Zmarszczył brwi, chcąc zapytać, ale ugryzł się w język. Posłusznie zrobił dwa kroki do przodu, gdy nagle na ścianach zapłonęły pochodnie, a pod jego nogami rozbłysły jakieś symbole. Sieć dziwnych i błyskających run, zaczęła piąć się dalej, po podłodze, oświetlając to, co Percy miał zobaczyć. Przez moment patrzył na to bez zrozumienia, aż w końcu serce stanęło mu niemal w miejscu, gdy uświadomił sobie na co patrzy. Setki, a może i tysiące znieruchomiałych postaci w habitach, tkwiło nieruchomo, odwrócone w jednym kierunku, w stronę drzwi. Ich puste oczodoły patrzyły bez wyrazu, ziejąc mrokiem. Kości dłoni splatały się na głowni starożytnych mieczy, które czubkami ledwie dotykały drewnianej podłogi. Habity, kiedyś najwyraźniej robiące ogromne wrażenie, zdobione i czerwone, teraz wypłowiały i straciły swój blask pod wpływem powietrza i wilgoci. Gapił się na to wszystko, nie mogąc się otrząsnąć z szoku. Miał przed sobą żywe trupy.

- Gdy walczyli, nazywano ich Krwawymi Habitami. Nazywali się Braćmi Zakonnymi Najwyższej - powiedział cicho Markus, stając koło niego. - Była to najlepiej wyszkolona i zarazem najbardziej mroczna i brutalna armia Apate, jaka kiedykolwiek chodziła po tej ziemi. Bali się jej nawet sami bogowie. Mało kto o niej wiedział. Z reguły żyli rozbici na wiele małych sekt, które przez lata unikały prześladowań kościoła katolickiego.  Złączyli się dopiero podczas Rzezi Londynu, gdzie wymordowali i zgwałcili ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Tak, tak - mruknął na widok jego miny, pełnej zdumienia. - Myślisz, że Apate zostawiła by tak po prostu Morosa w spokoju, po tym co jej zrobił, gdy jeszcze nie była boginią? Potwór rodzi potwora. Rzezi dokonano zaraz po pożarze. Była to świetnie zorganizowana i przeprowadzona akcja. Naraz w mieście pojawiło się setki mnichów w czerwonych habitach, którym ogień dodawał blasku. Wrzaski kobiet, dzieci wrzucane do ognia... te które przeżyły. Apate chciała aby Moros poczuł się jeszcze bardziej winny, pragnęła mu pokazać, do czego prowadzą jego ambicje...

Percy zachwiał się, oszołomiony, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał.

- Kłamiesz - powiedział głucho.

- Percy - Markus uśmiechnął się szeroko, obracając się ku niemu. - Służysz bogowi śmierci. Czego oczekiwałeś?

Otworzył usta, ale przez gardło nie przeszły żadne słowa. Czuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę.

- Jesteś jego narzędziem, tak samo jak każdy inny - szepnął legionista. - Wykorzystuje cię. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby to on właśnie miał chrapkę na tron Podziemnych Aten.

Percy cofnął się o parę kroków do tyłu, kręcąc głową.

- Przepowiednia, nie Moros. Słowa wieszczki.

Markus uniósł brwi.

- Przepowiednia? Słowa Morosa nazywasz przepowiednią?

Jackson czuł jak traci grunt pod nogami. Porażające milczenie dwójki bogów w jego głowie, w niczym nie pomagało. Nie było ich tam. Albo... Albo woleli uniknąć tłumaczeń i gdy wrócą, porażą go i unieruchomią, jak to zrobili wczoraj. Z trudem odtrącił oskarżenia i już chciał się odwracać, aby wyjść, gdy dobiegły do niego jeszcze słowa Markusa

- Tylko dziecię Apate może pokonać Brata Najwyższej.

Zachwiał się, opierając ciężar ciała o framugę, ale tylko na moment.

- Nie potrzebuję twojej pomocy - wychrypiał. - Dość już zrobiłeś.

Opuścił to miejsce bardzo szybko. Lecz równie prędko jak je opuścił, tak szybko zaczęły nawiedzać go koszmary.

Percy Jackson - Miecz Damoklesa : Ambasador (Przed korektą)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz