1 rozdział

6.1K 216 80
                                    

Czkawka

Berk...

Wyspa Berk miała długą historię, która liczyła trzysta lat. Każdy wiking, czy to mniejszy czy większy, został wychowany na podobieństwo ojców i dziadków. Żaden berkianin nie sprzeciwił się — żyli w wiecznej wojnie ze smokami. Uważano je za złe, obrzydliwe, krwiożercze, paskudne i rządne krwi. W rzeczywistości było inaczej. Miały uczucia, wierne po grób, i kochane. Byli... bardziej ludzdcy niż sami Wandale.

Było lato, jednak liście nie dopuszczały żadnego promienia słońca, przez co w lesie było zimno. Wracałem do domu, zrywając listki i rwąc na kawałki. Nie czułem się z tym dobrze. Nie lubiłem (nienawidziłem) domu. Odkąd tylko pamiętam, Stoick obwiniał mnie o śmierć mamy. Wypominał to na każdym kroku:

"To twoja wina! Przez ciebie Valka nie żyje!"

"Musiałeś się urodzić?!"

"Wolałbym ją i nie mieć dziedzica..."

"Jeszcze tu jesteś? Wynoś się na dwór!"

Gdyby żyła, moje życie wyglądało by zupełnie inaczej. Byłbym dobrym synem, znakomitym dzieckiem, i nie miałbym problemów z rówieśnikami.

Chata znajdowała się w sercu wioski, zaraz obok Twierdzy i kuźni. Tu działo się najwięcej. W Twierdzy bowiem rozmawiano, jedzono. A w kuźni naprawiono broń oraz znajdowano chwilę na szkicowanie nowych projektów broni. To właśnie w kuźni czułem się jak młody bóg. Ja byłem uczniem, a nauczycielem Pyskacz Gbur — przyjaciel, który mnie wspierał i wielce szanował. Uważał również za jedynego syna.

Wyrzuciłem podarte liście. Podniosłem wzrok, by nie wpaść na drzewo. Na wprost stali: Sączysmark Jorgenson, Astrid Hofferson, Śledzik Ingerman, Mieczyk i Szpadka Thorston, Heathera i jej brat — Sven (w tym opowiadaniu to rodzeństwo).

— Gdzie się wybierasz? — zapytał niebieskooki, rozglądając się po bandzie. Naprężył muskuły i walnął z całej siły w szczękę. Upadłem, łapiąc się za policzek.

Dlaczego?

Bogowie, dlaczego?

— Smark, idź znęcać się nad kimś innym, mam dość. — mruknąłem, kucając. Któryś z bliźniaków — albo on albo ona — popchnęli mnie. Smark zadowolony położył nogę na klatce piersiowej.

— Masz dość? Dość zabawy? To początek! — kucnął i zaczął uderzać w przypadkowe miejsca — a to w żołądek, a to w wątrobę, a to w mostek, uderzał nawet w miejsca zakazane. Po występie bliźniaki ponaśmiewały się i wszyscy poszli we własne strony.

Zrobiło mi się niedobrze. Czułem, że zwymiotuję, co uczyniłem. O nogach z waty wstałem i wszedłem do chaty od tylnego wejścia. No bo po co Stoick miał mieć powód do śmiechu? Znów dziesięć minut bym stał w miejscu i wysłuchiwał jakim to synem nie jestem. Posłużyłby się też matką. W sumie... gdybym był potężnym wodzem Berk, uczyniłbym podobnie. Wolałbym mieć piękną kobietę niż małe chucherko, które nie potrafiło podnieść wiadra z wodą. Wchodząc tylnym wejściem uniknę tekstu: "Jak będziesz wodzem, to zrozumiesz przez co przechodzę. Staram się wychować ciebie na samodzielnego wikinga, który nie prosi o pomoc. No bo tylko mięczaki proszą o pomoc. Radź sobie sam..."

Nie całe trzy dni temu zrozumiałem jak bardzo było ciężko. Zawsze byłem pośmiewiskiem i tym kimś, na którym każdy wyładowywał emocje. Dlaczego by nie... uciec? Byle gdzie, oby najdalej od Berk, gdzie nigdy nie byłem mile widziany. Może poza Archipelag? Nie miałem pojęcia czego mogłem się spodziewać, ale wszędzie było lepiej niż w domu. Tu — na Berk — było za dużo (złych) wspomnień. Gdzie bym nie poszedł, to zaczynały mnie boleć dawno zagojone rany. W lesie pobił mnie Smark. We wiosce złamałem rękę. Przed kuźnią zemdlałem. Na plaży dostałem z liścia od Astrid. Tak, od niejakiej Astrid Hofferson. Byłem na tyle glupi, by powiedzieć co czuję... Byłem pewny, że to zrozumie. Było na odwrót. Zaczęła się śmiać, powiedziała: "Co? Że niby... ja mam pokochać ciebie? Ciebie? Tego Czkawkę, który stoi przede mną? Wolne żarty! Takie chucherko? Nigdy ciebie nie polubię, a co dopiero pokocham" i dała mi z liścia.

Wszedłem wolno po schodach i wślizgnąłem do pokoju. Zamknąłem drzwi na zasuwę. Wyjąłem z szafy plecak i zacząłem się pakować. Miałem ograniczony bagaż. Wziąłem gwoździe, młotek, lornetkę, ryby, wodę, sól, zapasową lotkę dla Szczerbatka i notatnik z węglem. Przekartkowałem go. Na samym końcu widniał portret wojowniczki. Wyrwałem kartkę i rzuciłem za siebie. Zgasiłem świecę i wyszedłem. W myślach miałem tylko jego — Szczerbatka. Przyjaciela. Rodzinę. Nocną Furię, która była bardziej ludzka niż sam Stoick Ważki. Mordka był dla mnie ważny, najważniejszy. To dzięki niemu nie popełniłem samobójstwa nad przepaścią.

Ominąłem bandę, po czym wbiegłem do lasu. Byłem w swoim żywiole. Wiedziałem jak iść, by się nie przewrócić i nie zabić. Już dziesięć minut później schodziłem po ścianie skalnej. Widziałem smoka. Był zmartwiony siniakami, jednak obiecałem mu, że się z tego wyliżę. Pogłaskałem i zacząłem montować siodło z lotką. W między czasie "rozmawialiśmy". Pół godziny później wszystko było gotowe, włącznie ze mną. Pogodziłem się z tym, że nigdy więcej nie zobaczę Berk i jej mieszkańców. Nie płakałem.

— Lecimy, Szczerbatku — powiedziałem. — Tu nie jest bezpiecznie dla ciebie. Ja też mam tu kłopoty.

On nie podzielał zdania. Nie dał sobie wejść na grzbiet.

— Szczerbatku... Daj spokój. Tu nie jest bezpiecznie, uwierz mi. Może spotkamy nowych przyjaciół, albo drugą Nocną Furię? Co ty na to?

Szczerbatek podszedł przekonany. Przyczepiłem bagaż. Wbiliśmy się w powietrze i odlecieliśmy na północny — wschód. Nie odwracałem się. Nie miałem czego żegnać. No może tylko piękne zachody słońca.

__________

Pierwszy rozdział za nami. Podoba się? Mam nadzieję, że tak ^^ Drugi rozdział już niedługo!

• Dynka •

Co Serce Pokochało Rozum Nigdy Nie Wymaże~JWS ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz