Dom

282 18 8
                                    

-Gdzie teraz pójdziemy?-spytał Sam.

-Do pewnego budynku. Ogarniemy się i zobaczymy co dalej.

-A nie możesz zrobić swojego czary mary?-spytał Clint.

-Nie. Nie mam siły.

-A wy?-spytał i wskazał na Armina, Sylie, Reya i resztę.

-Jesteśmy zmęczeni. Nie damy rady.-odpowiedział Chris.

-To co robimy?-spytał Mark.

-Idziemy za Jennifer.-zadecydował Steve. Szliśmy dobre 20 minut.

-Dokąd idziemy?-spytał Mark.

-Zaraz będziesz miał odpowiedź.-mruknęłam. Skręciłam w lewo i odsłoniłam gałęzie.

-O boże.-wyszeptał Mark.

-Co się stało?-spytała Wanda.

-To nasz dom. Kiedy mama umarła mieszkaliśmy tu z ojcem.

-To nie jest dom. To jest budynek. Dom to miejsce, w którym człowiek czuje się najlepiej, ma dużo miłych wspomnień z nim. A to? To nie jest dom. Przynajmniej dla mnie.-powiedziałam i zaczęłam iść przed siebie. Zatrzymałam się dziesięć kroków od drzwi.

Te same okna, drzwi, schody, cegły.

-Z zwentątrz nic się nie zmieniło.-mruknęłam i podeszłam do drzwi. Chwyciłam za klamkę i już chciałam otworzyć, ale drzwi były zamknięte. Zeszłam z schodów i podeszłam do pobliskiego drzewa. Podniosłam duży kamień i wzięłam klucz.

-Nie zmieniliście miejsca do chowania kluczy?-spytałam.

-Nie.-odpowiedział Mark. Podeszłam do drzwi. Wsadziłam klucz do zamka i przękręciłam dwa razy. Otworzyłam drzwi.

-O matko. Jak tu śmierdzi.-powiedziałam i otworzyłam najbliższe okno. Zapaliłam światło.

-Wszystko po staremu?-spytałam.

-Tak. Tylko przenieśliśmy stolik pod ścianę.

-W piwnicy nic się nie zmieniło?

-Nie. A gdzie chcesz iść?

-Po apteczke.

-Jest tam gdzie zwykle.-odpowiedział. Poszłam do piwnicy. Stanęłam na środku pomieszczenia.

-Ty szmato! Dlaczego obiad wystygł?

-Bo się spóźniłeś.

-Ja się spóźniłem?! To ty masz być na każde moje zawołanie! A ja się nie spóźniłem tylko ty za szybko zrobiłaś! Ty nieposzłuszna smarkulo!-powiedział i podszedł do mnie. Uderzył mnie w twarz. Przewróciłam się.

-Teraz będzie kara.-powiedział z błyskiem w oku i podszedł do mnie z pasem w ręku.

-Jennifer?! Wszystko dobrze?!-spytał głośno Mark z góry.

Usłyszałam świst i ból na plecach.

-Jesteś nic nie wartą szmatą!-wykrzyczał i ponownie mnie uderzył. Zaczęłam płakać.

-Zostaw mnie. Proszę. Nie bij mnie.-wychlipiałam.

-Nie odzywaj się nieproszona!-wykrzyczał i uderzył mnie pasem po twarzy.

-Perełko?-spytał niepewnie Mark. Nie odpowiedziałam. Nie mogłam nic powiedzieć. Usłyszałam kroki.

-Jennifer?-spytał ktoś za mną.

-Zostaw mnie. Proszę.-wyszeptałam.

-Matko boska. Jennifer. To ja Mark.-powiedział i pomagał mi ręką przed oczami.

-Nie bij mnie.

-Steve!? Pomóż mi!-wykrzyczał Mark. Usłyszałam szybkie kroki. Przed mną pojawił się Steve.

-Nie bij mnie.-powtórzyłam.

-Skarbie. To ja Steve. Nie pobije Cię. Nigdy nie podniose na Ciebie ręki.-powiedział i złapał mnie za rękę. Wciągnęłam gwałtownie powietrze i spojrzałam na Steva.

-Jestem tu skarbie. Nikt Cię nie skrzywdzi.-powiedział i przytulił mnie. Wtuliłam się w niego i zaczęłam płakać.

-Spokojnie Jennifer. Nikt Cię nie pobije.-wyszeptał. Trwałam tak w jego ramionach puki się nie uspokoiłam.

-Dziękuję.-powiedziałam i odkleiłam się od niego. Otworzyłam szafkę przy oknie i wciągnęłam apteczke.

-Chodźmy na górę.-powiedziałam i weszłam po schodach.

-Jennifer? Wszystko gra?-spytał Armin.

-Tak.-odpowiedziałam. Podeszłam do stołu i otworzyłam apteczke.

-Bruce? Pomożesz mi opatrzyć ich?

-Jasne.

What Is Love?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz