Rozdział 29

617 33 8
                                    

POV. REMUS LUPIN

Kończąc długą, wewnętrzną walkę z samym sobą, czy iść spać teraz, czy może poczekać na to, aż Emillie się obudzi, zdecydowałem, że postaram się zasnąć. Nie miałem przecież pewności, czy dziewczyna obudzi się akurat dzisiaj.

Spałem niespokojnie. Prawdopodobnie było to spowodowane wyczerpującym stresem, którego doświadczyłem w ciągu dnia oraz lekami, nie koniecznie o dobrym smaku, ale o niesamowitym działaniu powoli stawiającym mnie na nogi.

Ironią losu było to, że obudziłem się zupełnie wypoczęty. W ciągu nocy moje rany zmieniły się w mało widoczne blizny. Leki od pani Pomfrey jednak działały cuda. Przetarłem powieki, a kiedy rozbudziłem się już wystarczająco, przekręciłem głowę w stronę Emillie.

Nie spała, patrzyła mi prosto w oczy mimo, że dzieliło nas parę metrów.

- Jak się czujesz? - zapytałem. - Co ci się stało?

- Ty pierwszy odpowiedz na te pytania. - szepnęła słabym głosem.

Przyjrzałem się jej bardziej. Cienie pod oczami kontrastowały z jej jasną cerą, usta były spierzchnięte, włosy rozczochrane. Dalej jednak miało to swój urok, a dziewczyna była niemalże do schrupania. Ile bym dał żeby być jej podporą w tym czasie...

- Remus? Odpowiesz?

- Tak, jasne... Wszystko jest dobrze. - przeniosłem wzrok na puste łóżko naprzeciw mojego.

- Dlaczego tu jesteś?

Uciszyła mnie jednym, tak prostym pytaniem, na które nie mogłem jej odpowiedzieć. Byłbym głupcem, gdybym obciążył ją tak strasznym sekretem.

- Nie mogę ci powiedzieć. - powiedziałem sciszonym głosem.

- Niby czemu? Kolegujemy się... - szepnęła, a zaraz potem skrzywiła się lekko i dodała: - Chyba, że uważasz, że nie jestem warta twojego zaufania.

Nie odpowiedziałem, bo nie miałem pojęcia, co mogę jej powiedzieć. Gdybym zaprzeczył i powiedział jej, że jest jedną z osób, którym ufam najbardziej na świecie zażądałaby, żebym wyjaśnił jej mój problem. A nie mogłem przytaknąć jej słowom, bo byłem uczony, że ludzi się nie okłamuje.

- W porządku. - skwitowała surowym głosem, odwracając ode mnie głowę. Nie dziwiłem się jej - też nie mógłbym na siebie patrzeć w tej sytuacji. To co robiłem było okropne.

- Emillie... - mruknąłem, ale spojrzała na mnie tylko przez chwilę, bo w dalszym mówieniu przerwało mi wołanie jej imienia dochodzące od strony wejścia.

Moje spojrzenie spotkało się z uważnymi oczami Henry'ego. Zaraz jednak urwał nasz kontakt wzrokowy, by poświęcić całą swoją uwagę Emillie.

- Co się stało? Rosemary powiedziała mi, że jesteś w skrzydle szpitalnym. Dobrze się już czujesz?

- Później z tobą o tym porozmawiam. - zerknęła na mnie. - Tutaj są ludzie, którzy nie zasługują na moje zaufanie.

To dla mnie zupełnie zrozumiałe, że nie chce zdradzać mi szczegółów z jej życia podczas, gdy ja nie odpowiedziałem jej o czymś tak ważnym. Jednak mimo to trochę mnie to zabolało.

- Co to za zamieszanie? Kto cię tu wpuścił? - sprowadzona przez nagłe poruszenie Poppy Pomfrey wyszła z gabinetu i stanęła obok mojego łóżka, mierząc wzrokiem Henry'ego. - Henry? Znów coś sobie zrobiłeś? Na Merlina, ostatnio byłeś tu tydzień temu!

- Nie, proszę pani, przyszedłem do Emillie. Mogę z nią chwilę porozmawiać?

- Ah... Tak, oczywiście. Macie piętnaście minut. - mruknęła, odwracając się w moim kierunku. - Jak się czujesz? Dobrze spałeś?

Przytaknąłem. Kobieta wzięła buteleczkę leku z szafki, która stała obok mnie i zmieszała go z niewielką ilością wody w szklance, później podając mi naczynie. Wypiłem wszystko jednym haustem, by nie musieć zbyt długo trzymać tego świństwa na języku. Lekarstwo było obrzydliwe, ale najwyraźniej skuteczne, ponieważ pani Pomfrey poinformowała mnie, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, wyjdę ze skrzydła szpitalnego już za dwa dni.

Podała mi śniadanie, a następnie zajęła innym uczniem. Henry i Emillie rozmawiali przyciszonymi głosami tak, abym nie miał możliwości usłyszeć choć skrawka ich rozmowy. Chłopak wkrótce pożegnał się, życząc mi i dziewczynie zdrowia, po czym wyszedł. Wówczas pielęgniarka podała lekarstwa brunetce oraz przyniosła porcję porannego posiłku.

- Myślę, że już dzisiaj będziesz mogła wrócić do nauki. To było tylko zwykłe omdlenie.

POV. EMILLIE SINISTRE

Wyszłam ze skrzydła szpitalnego, posyłając ostatnie, dyskretne spojrzenie na Remusa. Czytał książkę, więc nie mógł zauważyć jak popatrzyłam na niego przez ramię. Zawsze kiedy sięgał po lekturę robił się nieobecny i całkowicie poświęcał się temu, co czytał.

Pomfrey wypuściła mnie w trakcie trwania lekcji, żebym nie musiała przedzierać się przez tłumy. Nie byłam gotowa, by skonfrontować się z tak wielką ilością ludzi zaraz po wyjściu ze skrzydła szpitalnego. Nie po tym, jak dowiedziałam się od rodziców, że z więzienia uciekł mój wujek i prawdopodobnie będzie miał chęć się ze mną skontaktować.

Na samą myśl pożałowałam, że jestem sama na pustym korytarzu. Rozejrzałam się nerwowo. On mógł być dosłownie wszędzie, nawet tuż za mną...

Jak na zawołanie poczułam gorący oddech na karku. Krzyknęłam i gwałtownie odwróciłam się za siebie. Nie ujrzałam nikogo, więc zaczęłam się niepokoić. Czyżbym miała obsesję? Przyspieszyłam. Musiałam jak najszybciej znaleźć się w dormitorium. To ukróci moje chwilowe szaleństwo. To znaczy, mam nadzieję, że jest ono chwilowe...

Myliłam się - dotarcie do pokoju wcale mnie nie uspokoiło. Nie pozbyłam się wrażenia, że ktoś mnie obserwuje. Poszłam do łazienki, by tam w spokoju się przebrać, ponieważ chodzenie w tych samych ubraniach drugi dzień z rzędu nie byłoby dobrym pomysłem, a nikt z moich znajomych nie pomyślał o tym, żeby przynieść mi coś do skrzydła szpitalnego.

Wkrótce, zaraz po dzwonku do pokoju przyszły Rosemary, Suzanne i Marlena. Dwie ostatnie śmiały się z czegoś, rozmawiając głośno, a Sun szła przed nimi ze spuszczonym wzrokiem oraz włosami opadającymi na twarz. Byłam przyzwyczajona do widywania jej w ciasnym koku i tak naprawdę nigdy nie widziałam, żeby jej włosy nie były w jakiś sposób związane.

- Cześć. - powiedziałam mocnym głosem. Siedziałam na krześle przy biurku, które nie było bardzo widoczne po wejściu do pomieszczenia.

- Emillie? - zdziwiła się Rosemary, podchodząc bliżej. Tuż za nią podażyły Suz i Marlene. McKinnon uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, ale nie odwzajemniłam tego gestu, odwracając się w stronę Sun. - Już cię wypuścili? Nie powinnaś zostać w skrzydle trochę dłużej?

- Tak bardzo mnie tu nie chcecie? - zaśmiałam się.

- No... Właściwie to byłoby fajniej, gdybyś wróciła później. - mruknęła Suz. Mina mi zrzedła. - Żartowałam! Miło widzieć cię z powrotem.

Doskoczyła do mnie, otaczając mnie rękami. Ponad jej ramieniem zerknęłam na Marlenę. Nic nie zmieniło się w jej szerokim uśmiechu i rozpromienionych oczach.

Nie spodziewałam się, że powitanie mnie po jednodniowej nieobecności będzie takie... miłe.

𝕚𝕘𝕟𝕠𝕣𝕦𝕛 𝕞𝕟𝕚𝕖 𝕕𝕒𝕝𝕖𝕛  •  𝕣𝕖𝕞𝕦𝕤 𝕝𝕦𝕡𝕚𝕟Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz