La Vie*

524 39 19
                                    

– Dzień dobry i jak gotowa na nowy dzień? – przywitał mnie brodacz, odłożył tacę z posiłkiem na stolik.

– Dzień dobry, tak!

–To bardzo dobrze zaczynamy od pożywnego śniadania, a potem papierologia i sprawy urzędowe.

– No tak, koniecznie trzeba przedłużyć moją wizę turystyczną, już o tym myślałam i niezłocznie muszę też odwołać zabukowany lot, bo przyszła informacja z linii lotniczych EL, przypominająca o moim powrocie do Polski.

– To za chwilę teraz, musisz zjeść, a potem, pomogę ci z prysznicem i zabieramy się do pracy, moja przyszła pani Szabo!

Boże, jemu naprawdę na mnie zależy, czuję się kochana, rozpieszczana, doceniona i spełniona. Aż boje się myśleć o tym, jaka jestem szczęśliwa, by nie zapeszyć.

– Wczesnym rankiem, przejrzałem stronę biura imigracyjnego i już wiem jakie procedury musimy spełnić, byś otrzymała wizę partnerską, nie ma sensu przedłużać wizy turystycznej.

– Szybki jesteś!

– Praktyczny, ale i tak brakuje nam, ważnego elementu, jakim jest akt ślubu, więc kochana musimy się pospieszyć, marzę, by jak najszybciej mówić do ciebie moja żono.

– Naprawdę? To się cieszę, bo widzisz, ja też chce ci mówić mężu – uśmiechnęłam się kokieteryjnie.

Nachylił się, wziął moją twarz w swoje dłonie i pocałował, a ja oddałam mu pocałunek, zrobiło się bardzo przyjemnie, a moim ciałem przeszedł dreszcz podniecenia. Gdyby nie usztywniona ręka, to bym nie była taka mało sprawna, a mój narzeczony pewnie nie obchodziłby się ze mną tak delikatnie.

– Kochana, nie możesz mnie tak całować, bo mamy dużo spraw do ogarnięcia, zajmę się tobą później, najpierw praca, a potem przyjemności – powiedział zachrypniętym głosem.

– Zgadzam się, panie Szabo! – odpowiedziałam, uspokajając mój oddech, jestem jak jakaś napalona nastolatka, tak to zasługa hormonów... – Później dokończymy – czy ja to powiedziałam n agłos? No naprawdę zachowuję się, jak napalona dziunia, a nie przyszła matka!

– Kobieto, co ty ze mną robisz! – Odetchnął głośno, wstał, wziął laptopa i zabraliśmy się do aplikowania o wizę partnerską.

Brakowało kilku dokumentów, ale je można było w każdej chwili dostarczyć. Ważnym, choć nie koniecznym był czywiście akt ślubu, czy urodzenia dziecka. Rozpatrywanie takiego wniosku trwa od sześciu do dwunastu miesięcy, więc ważne było, by to zrobić w miarę szybko, urzędnicy, jak i sami Australijczycy naprawdę nigdzie się nie spieszą. To niewątpliwie cudowny kraj, polecam dla tych, którzy cenią sobie spokój i ciszę. Pęd, szybki tryb życia i pracy to nie na Antypodach, tutaj naprawdę można poczuć, że się żyje i uczestniczy się w nim czynnie, wręcz bym powiedziała, że czerpie się z niego tyle, ile się da, bez jakiegokolwiek uszczerbku. W Polsce odniosłam wrażenie, że przeciekało mi ono, dosłownie przez palce. Jednak w kwestii, wizy i szybkiego ślubu, mój narzeczony, Australijczyk był niczym sprinter Usain Bolt* na dystansie stu metrów.

– I tak, mamy tygodnie lata, co powiesz na to, by pierwszego dnia marca, odbył się nasz ślub? – spytał Szabo.

W Australii pory roku liczone są według kalendarza i właśnie wtedy zaczynała się jesień, która zdecydowanie różniła się od tej, którą znałam i pamiętałam z Polski.

– Ślub za dwa tygodnie, nie za szybko?!– trochę się przestraszyłam, a może zasmuciłam, że nie będzie najbliższych.

– Martwisz się, że nie będzie twoich rodziców?– spytał troskliwie brodacz.

Miłość na AntypodachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz