Riley doskonale pamiętała, jak wiele paniki przysparzało pojawianie się nowych odłamów grypy. Ilekroć zaczynał się sezon alergiczny, a ziemia i roślinność na zewnątrz przesiąkała wilgocią, bakterie znajdowały idealne miejsce na swój rozwój. Niegroźne wirusówki pojawiały się znikąd, a ludzie, choć doskonale wiedzieli, że mogą się nimi łatwo zarazić, tak czy inaczej nie dbali o swoją odporność. W momencie jednak, gdy w grę wchodziła grypa, dostawali niemal białej gorączki i ustawiali się w długich kolejkach pod jej gabinetem, by otrzymać odpowiednie leki i polecenia dotyczące przebiegu leczenia.
Gdyby tylko po wybuchu apokalipsy było to takie proste...
Przechodząc przez blok D, jedyne co słyszała to ciche zawodzenie osób, którym ledwo udało się ujść z życiem, a także tych, których bliscy przegrali walkę z nieumarłymi. Sztywni nie dostali się do więzienia z zewnątrz, oni zaatakowali od środka. Z samego rana cała społeczność wybudzona została przerażonymi wrzaskami mieszkańców tego bloku, których spokojny sen przerwany został brutalnie przez warczące wściekle, wygłodniałe bestie.
Teraz pani doktor oglądać mogła efekty walki, jaka się tu stoczyła, zanim sama zdążyła dotrzeć na miejsce. W sali przed celami leżało kilka świeżych ciał, unieszkodliwionych już, z ciętymi ranami w głowie. Tu i ówdzie widać było odbite ślady krwi, ta natomiast sączyła się prawie strumieniami z przymkniętych drzwi kolejnych cel. Dzieci płakały rzewnie w piersi swoich matek, a mężczyźni bezsilnie dobijali te jednostki, które zostały ugryzione bądź zadrapane.
Kobieta dotarła wreszcie do celi, o której drzwi opierał się John. Mężczyzna miał nietęgą minę, a jego dłonie zabrudzone były brunatną krwią nieumarłych, z którymi przyszło stoczyć mu walkę. Kiwnął do niej, gdy tylko się do niego zbliżyła, po czym cofnął nieco aby pozwolić jej przejść.
Wewnątrz celi znajdował się już Daryl, Rick, a także Hershel. Trzech mężczyzn pochylało się nad zwłokami leżącymi na ziemi między pryczami. Riley podeszła bliżej i skrzywiła się ze smutkiem, rozpoznając w zabitym nieumarłym młodego chłopca, Patricka, który pomagał Carol przy kuchni.
— Nie ma żadnych ugryzień. — zakomunikował Rick, po dłuższych oględzinach ciała. Przez głos szeryfa przebijało się niedowierzanie. — Żadnych ran. Wydaje mi się, że po prostu umarł...
Riley ukucnęła na ziemi obok szeryfa. Przyszła tam właśnie na jego prośbę, gdy wreszcie udało im się znaleźć sprawcę całego tego chaosu. Szwendacza bez żadnych zewnętrznych śladów infekcji.
Przyjrzała się dokładnie jego twarzy. Na sinej twarzy chłopaka widniały ciemne plamy, a jego policzki ubrudzone były śladami krwi, która, zdawać się mogło, wypłynęła z jego oczu. Riley zmarszczyła na ten widok brwi. Taka cecha nie była typowa dla nieumarłych.
Przeniosła następnie spojrzenie na jego klatkę piersiową. Ta była nieco wybałuszona, tak jakby od środka zebrało się w nim dużo powietrza, mimo, że chłopak już dawno nie żył. Kobieta przyłożyła dłonie do jego torsu, na wysokości płuc, po czym nacisnęła na napiętą skórę, wyczuwając pod żebrami nastolatka wybrzuszenia.
Jeszcze raz spojrzała na plamy na twarzy chłopca, po czym zerknęła po zebranych, zatrzymując wzrok na patrzącym na nią wyczekująco Ricku.
— Podejrzewam, że miał zapalenie opłucnej. — wydała diagnozę. Sięgnęła dłonią w stronę zwłok, wskazując kolejno na wymieniane przez siebie elementy. — Jego układ oddechowy jest napięty, widać to nawet z tej perspektywy. Nie mógł złapać pełnego oddechu, dlatego teraz w płucach zalega mu powietrze, a klatka piersiowa jest jak napęczniała. Jego krtań jest spuchnięta, tchawica zablokowana zaległą krwią.