Daryl Dixon przez bardzo długi czas postrzegał przywiązywanie się do innych ludzi w kategoriach zbędnego problemu.
Jeszcze przed wybuchem apokalipsy nawiązywanie długotrwałych, bliższych znajomości, stanowiło dla niego coś niepotrzebnego. Nie dane mu było dorastać w domu, w którym więzy rodzinne byłyby pielęgnowane - od dziecka doświadczał raczej odwrotności. Przez długi okres miał tylko Merle'a, który także nie stanowił stałego elementu życia młodszego Dixona. I przez pewien czas taka relacja między bliskimi sobie osobami była dla niego kompletnie normalna. Nie znał niczego innego.
Ale później wybuchła apokalipsa, a on trafił do tej grupy.
Oczywiście nie od samego początku wszystko prezentowało się między nimi kolorowo. Daryl czuł się w dużych grupach jak przestraszone, dzikie zwierzę, któremu kiedyś stała się krzywda. Nie ufał innym ocalałym i miał ku temu swoje powody, z których nie zamierzał się nikomu tłumaczyć. W końcu przez bardzo długi czas mógł polegać wyłącznie na samym sobie.
Wraz z biegiem czasu jednak, a także wspólnym doświadczaniem kolejnych trudności, powolny rozwój więzi między nim a pozostałymi członkami grupy był czymś nieuniknionym. W grupie odnalazł wszystko to, czego tak długo mu brakowało. Poczucie, że ktoś polega na nim i jego zdaniu. Że ludzie spoglądają na niego, ilekroć na ich drodze pojawia się jakiś cięższy problem. Że widzą w nim osobę, której warto wysłuchać.
Rick Grimes stał się dla niego niczym brat. Był osobą, na której Daryl zawsze mógł polegać, co działało także w drugą stronę. Wraz z rozwojem wydarzeń w Carol zaczął widzieć prawdziwą przyjaciółkę. Starsza kobieta nieraz zaszczycała go swoją mądrością, a także, gdy wymagała tego sytuacja, doprowadzała go do porządku. John także stał się dla niego bliską osobą; starszy mężczyzna był kimś, na kogo Daryl patrzył z ukrywanym podziwem i ogromnym szacunkiem, choć do tego pierwszego z pewnością by się nie przyznał. Glenn i Maggie stali się tak oczywistym elementem jego życia, że ciężko było mu sobie wyobrazić dalsze funkcjonowanie bez obecności pary. Michonne z kolei okazała się cennym towarzyszem do wspólnych wypraw, a także istotną częścią obrony ich grupy.
I choć odseparowanie od nich i niewiedza w kwestii ich bezpieczeństwa dobijała go z każdą kolejną chwilą, to los kogoś innego spędzał mu sen z powiek i sprawiał, że klatką piersiową wstrząsały bolesne skurcze. Od momentu opuszczenia więzienia Daryl czuł się tak, jakby był na skraju posypania się. Trzymał swoje wewnętrzne troski na wodzy, tłumiąc cały ból, który towarzyszył mu gdy tylko został od niej oddzielony. Nie przychodziło mu to z trudem, w końcu praktycznie całe swoje życie ukrywał swoje emocje i uczucia.
A jednak gdy Beth wyrzuciła mu prosto w twarz to, jak bardzo absurdalne było jego zachowanie, a przy tym bezbłędnie odczytała jego ukryty strach, po prostu nie wytrzymał. Puścił wszystkie blokady i zrobił coś, co jego brat przez całe życie tępił w Darylu i tłumaczył jako zachowanie niegodne prawdziwego mężczyzny.
Pokazał swoją słabość.
Ponieważ prawda była taka, że Daryl bał się bardziej, niż którakolwiek z jego towarzyszek mogłaby podejrzewać. Strach nie był dla niego obcy; ale nieznajomym doświadczeniem było przyznawanie na głos tego, że go odczuwał. A obawy o życie bliskich mu osób zaślepiały mu zmysły i zdolność trzeźwego oceniania sytuacji. I co rusz przywodziły do umysłu czarne scenariusze dotyczące tego, co mogło przydarzyć się pozostałym mieszkańcom więzienia.
A przez strach, jaki mu towarzyszył, Daryl myślał wyłącznie o tych najgorszych rzeczach. Widział stada nieumarłych rozszarpujących ocalałych. I ludzi Gubernatora dobijających tych, którym cudem udało się umknąć. Widział pojedyncze jednostki wałęsające się samotnie po lesie, niezdolne do poradzenia sobie z przerażeniem. Aż wreszcie oczami wyobraźni dostrzegał wielkie kawały betonu rozwalające się wskutek eksplozji i zasypujące cały blok A; miażdżące tych, którym nie udało się wydostać, albo więżące ich w środku, bez żadnej możliwości ucieczki.