Riley nie miała w planach dłużej zabawić w obozowisku Dona. Zaraz po tym, gdy jej rana została opatrzona, a podarta i zakrwawiona bluzka zmieniona na czysty podkoszulek dzięki szczodrości mieszkańców obozu, była pani doktor zamierzała ruszyć w dalszą drogę. Dłuższe przesiadywanie w jednym miejscu łączyło się z ryzykiem, że ocaleli z więzienia oddalali się od niej coraz bardziej. Pragnęła bardziej niż cokolwiek innego aby natrafić na ich trop i prędzej czy później znów ujrzeć twarze swoich najbliższych.
Los miał jednak przygotowane dla niej inne plany, gdyż w chwili, w której opuściła namiot doktora Carlosa i zamierzała pożegnać mężczyznę, który odnalazł ją w lesie, stacjonujący nieopodal wartownicy wszczęli alarm.
— Spora grupa, około dwadzieścia sztuk, dwieście metrów na zachód. — wydyszał z trudem uzbrojony strażnik, z przejęciem wypisanym na twarzy wskazując w odpowiednim kierunku. Informacja ta wprowadziła mieszkańców w wyraźny niepokój, a Don, do którego właśnie zmierzała Riley, aż zbladł na tę wieść.
— Cholera... Byłem przekonany, że stado nas ominie. — potarł szybkim gestem twarz, a cała jego sylwetka spięła się, wołając o zdenerwowaniu. Riley zmarszczyła brwi, w konsternacji obserwując panikę, która objęła mieszkańców obozu. — Ile mamy czasu?
— Maksymalnie trzy minuty. — wartownik popatrzył na lidera szeroko otwartymi ze strachu oczami.
— Nie damy rady się w tym czasie ewakuować... — szepnął Don, którego twarz przypominała teraz barwą papier. — Annie nie może chodzić, a reszta...
— Chcecie uciekać? — Riley zabrała głos, spoglądając na Dona ze zdziwieniem. To nie była jej sprawa, zdawała sobie z tego sprawę, jednak po takim czasie przeżytym w świecie objętym wirusem, grupa dwudziestu nieumarłych nie stanowiła aż tak dużego zagrożenia. Nie, gdy obozowisko Dona chronione było przez kilkunastu ubzrojonych, sprawnych mężczyzn.
Don posłał jej rozbiegane, niemal obłąkane spojrzenie.
— To stado rozniesie nasz obóz w pył. — syknął do dziewczyny, niepewny swoich kolejnych decyzji.
— Jest na tyle daleko, że zanim tutaj dotrą, zdążycie się ich pozbyć. — odparowała szatynka. Taksowała czujnym spojrzeniem przerażone twarze mieszkańców obozowiska, którzy spoglądali na swojego przywódce z nadzieją i zaufaniem. Don, tymczasem, zdawał się kompletnie nie wiedzieć jak rozwiązać nadchodzący problem.
— Nie możemy ryzykować... — pokręcił energicznie głową.
— Tracicie czas! — rzuciła Riley, niemal oskarżycielskim tonem. Don miał w zanadrzu sporo ludzi, którzy mogliby zwalczyć nadchodzące stado jeden na jednego. Kobieta dostrzegła nawet kilka łuków przewieszonych przez plecy, co dodatkowo ułatwiało potyczkę na dystans. — Zanim zdołacie zebrać stąd wszystkich ludzi, stado pokona już połowę dystansu i złapie wasz zapach!
— Nie będziemy nikogo narażać! — podniósł głos, wyrzucając jej słowa prosto w twarz. Z jakiegoś powodu Riley odniosła wrażenie, że wcale nie miał na myśli mieszkańców jego obozu.
— Mamusiu, boję się... — do jej uszu dotarł przerażony głos dziecka. Spojrzała w prawo, gdzie przy jednym z namiotów stała roztrzęsiona kobieta tuląca do piersi swojego synka. Po czerwonej twarzy chłopca spływały łzy, a w błyszczących oczach czaiło się przerażenie. Widok ten sprawił, że na serce Riley opadł jakiś niewyobrażalny ciężar.
— Don... — do rozmowy włączył się milczący dotąd Carlos. Spojrzał najpierw na Riley, by w kolejnej chwili posłać swojemu koledze poważne spojrzenie. — Ona ma rację.
![](https://img.wattpad.com/cover/288283504-288-k316552.jpg)