Wokół Daryla nieustannie rozpościerała się przenikliwa, dobijająca aura niepokoju i coraz silniej odczuwalnej desperacji.
Nie odpowiadał mu obecny przebieg działań. Cała ich grupa, prowadzona przez Jezusa w stronę absurdalnej osady nazywanej Królestwem, rządzonej przez człowieka o równie absurdalnym tytule, w jego mniemaniu marnowała czas, który równie dobrze mogłby zostać spożytkowany na poszukiwania Riley i Carol. Każda minuta była na miarę złota — nikt nie miał przecież pewności przez co obecnie przechodzi zarówno jedna jak i druga kobieta i czy możliwe ślady, które za sobą ewentualnie pozostawiły, nie są właśnie zacierane przez zwierzęta bądź nieumarłych.
Zakorzeniona w Darylu potrzeba natychmiastowego przejścia do akcji, wynikająca z jego natury i instynktów tropiciela, gryzła się więc mocno z założeniami pozostałych członków grupy. Choć myśliwy z pokorą przyjął deycyzję Ricka i Michonne aby działać spokojnie, cicho, poza radarem koczujących dookoła Zbawców, Dixon wciąż czuł że nie robią wystarczająco. Pomimo usilnej próby zwalczania czarnych scenariuszy, mężczyzna nie mógł do końca odepchnąć od siebie przekonania, że z każdą mijającą chwilą szanse na odnalezienie jego ukochanej jak i Peletier znacznie gasną.
A zacieśniający się w żołądku supeł tylko upewniał go w fakcie, że ewentualność spóźnienia się z udzieleniem tej dwójce pomocy doprowadziłaby go do czystego szaleństwa.
— To miejsce to Królestwo? — Rick nie był w stanie powstrzymać się przed odrobiną sarkazmu, gdy po otworzeniu drzwi pasażera jego oczom ukazała się... dość mało obiecująca okolica. Opuszczone budynki z powybijanymi szybami niespecjalnie przywodziły na myśl osadę, która rzekomo miałaby udzielić im pomocy.
— Technicznie tak. — Jezus pokiwał z głupawym uśmiechem, również wysiadając na zewnątrz. — Jesteśmy na granicy ich terenu.
— To na co tutaj do cholery czekamy? — burknął myśliwy, wspierając łokcie na krawędzi drzwi. Zarówno jego ton jak i mimika jasno wyrażały niezadowolenie z jego obecnego położenia. Marnujemy czas, chciał powiedzieć na głos, ale zanim zdołałby to zrobić, twarz Jezusa pojaśniała a sam mężczyzna wskazał palcem w przeciwnym kierunku.
— Na nich.
Usłyszeli nadciągających ludzi jeszcze zanim zdołaliby ich dostrzec. Tętent kopyt zderzających się z asfaltem wyznaczał stały rytm dla dwóch strażników wyłaniających się zza jednego z rozpadających się budynków.
— Kto ośmiela się naruszać granice niepodległego... — jeden z jeźdźców zagrzmiał donośnym tonem, obrzucając grupę podejrzliwym, groźnym spojrzeniem. Zarówno on jak i towarzyszący mu drugi strażnik, odziani byli w solidnie wyglądające, twarde napierśniki i ochraniacze. Nieufność przemawiającego mężczyzny wyparowała niespodziewanie, gdy tylko wyłapał on pośród nieznajomych sylwetkę długowłosego mieszkańca Wzgórza. — O cholera- To ty, Jezusie?