A/N: 13k słów. 4k - rzeź Riley i rzeź na Riley. Około 5k - Daryl vs Jason, potyczki słowne i fizyczne. Resztę zobaczycie sami. Rozdział nie został poddany edycji.
Byli rozbici. Okrążeni—z każdej możliwej strony. Mury, które jeszcze przed paroma minutami sprawowały swoją rolę bez najmniejszego oporu, nagle stały się dla nich pułapką. Ich baza, ich siedziba, ich dom, zamiast bezpieczeństwa czterech ścian i dachu nad głową, niespodziewanie zmienił się w klatkę wrzuconą prosto do głębi lasu, z niewinną ofiarą zamkniętą pod kłódką, której zapach ochoczo wywęszały wygłodniałe i zdziczałe drapieżniki spragnione krwi, skrywające się w cieniach.
Paradoks tego wszystkiego był niemal ironiczny. Bo to oni byli tutaj drapieżnikami. Mimo bestii, które splugawiły ten świat ponad dwa lata temu wraz z wybuchem wirusa, to ludzie stali się drapieżcami karmiącymi się strachem i krwią tych słabszych.
Ale role się odwróciły. I Maxowi nie podobało się to nawet w odrobinie.
Nieumarli wsypywali się przez wyrwę w bramie, zachęceni nieprzerwanym hałasem klaksonu rozbitego samochodu, do którego wciąż nie udało im się dostać, a także odgłosami trzech wybuchów, które rozległy się na przestrzeni ostatnich dwudziestu pięciu minut—dwa poza murami bazy, jeden w jej wnętrzu. Źródło eksplozji wciąż pozostawało dla nich niewyjaśnione; nie mieli żadnych tropów, żadnych śladów, żadnych jasnych wskazówek.
I choć póki co Max nie zdołał znaleźć żadnych solidnych dowodów potwierdzających jego teorię, jedna myśl powtarzała się w jego głowie jak natrętna mantra, wypływająca nieustannie ponad chaos, który z chłodną determinacją starał się utrzymywać w swoim umyśle:
To nie jest przypadkowy atak.
W powietrzu unosił się ostry smród prochu, mieszający się z metalicznym posmakiem krwi i zgniłym smrodem rozkładającego się mięsa—bukiet zapachów, które atakowały ich zmysły z każdym wdechem i które, pomimo tego że towarzyszyły im niemal nieustannie przez ostatnie długie miesiące, nadal nie stały się czymś do czego człowiek mógł z łatwością przywyknąć. Mroźne, nocne powietrze wgryzało się w skórę żywych, dokładając kolejną cegiełkę do trudności, z którymi musieli się w tej chwili zmagać. Los śmiał im się tej nocy prosto w twarz, kpił z nich i miał głęboko w dupie ich, jak do tej pory, silne przekonanie że mają wszystko pod kontrolą.
Bo, choć Max usiłował wmówić sobie inaczej, w tamtej chwili nic nie było pod jego kontrolą.
Jego ludzie walczyli dzielnie, a ich krzyki i wystrzały odbijały się echem od metalowych płyt umacniających mury bazy. Przez pierwsze minuty od chwili, w której samochód uderzył w bramę, sytuacja prezentowała się naprawdę nienajgorzej. Bo mimo, że atak był dla każdego do pewnego stopnia niespodzianką, wszyscy byli również na taką ewentualność przygotowani. Max zawsze trzymał rękę na pulsie. Zawsze starał się być przed każdym dwa kroki do przodu. Nie spuszczał gardy gdy nastroje na froncie się uspokajały, a ich sąsiedzi posłusznie poddawali się ich władzy, bez choćby najcichszej formy protestu. Bo Max wierzył, wierzył w to naprawdę bardzo głęboko, że na dłuższą metę nigdy nie można każdemu do końca ufać. Nawet gdy, wspomnieni sąsiedzi, zastraszani byli widmem rzezi i ludobójstwa, a stalowa ręka tyrana z kijem bejsbolowym w dłoni skutecznie uciszała wszelkie oznaki buntu.