John Boyle nigdy nie wymagał od życia zbyt wiele.
Przed wybuchem wirusa czynnikiem wiodącym w jego monotonnej, nudnej rzeczywistości, była praca. Wydział Zabójstw APD był poniekąd jego drugim domem - a już na pewno miejscem, w którym Boyle spędzał o wiele więcej czasu niż w małej klitce na obrzeżach miasta, do której wpadał tylko żeby złapać parę godzin snu. Był pracoholikiem, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Gdy twoje życie osobiste stoi w miejscu, robisz wszystko, byleby tylko zapełnić tę pustkę i nie myśleć o fakcie, że w zasadzie poza pracą nikt na ciebie nie czeka...
Riley Flint i Max Howlett przez wiele lat byli dla niego jak jedyna rodzina. Oboje towarzyszyli mu w najcięższych chwilach - gdy jego pierwsze śledztwa w sprawie morderstw okazywały się mieć drastyczny wpływ na jego psychikę, albo gdy szczegóły z miejsca zbrodni ciągnęły się za nim jak najgorszy koszmar... Max wspierał go w środowisku pracy, a Riley zawsze była w pobliżu ilekroć tego potrzebował. Ich dwójka stanowiła w jego życiu jedyny pewny element - niezależnie od tego, co się wydarzyło, zawsze mógł liczyć na ich pomoc.
I gdy wybuchł wirus, zabierając ze sobą żniwo w postaci wszystkich ludzi, którymi John otaczał się w pracy, cały jego światopogląd został poddany ciężkiemu testowi. Zmarł jeden z istotnych filarów jego zdrowego rozsądku, pozostawiając go załamanego i niepewnego przyszłości, a także odpowiedzialnego za życie innej osoby. Max wiedziałby co zrobić, John powtarzał sobie wielokrotnie, gdy sytuacja pośród ocalałych pogarszała się do tego stopnia, że tworzyły się między nimi otwarte konflikty. A jednak nigdy nie dawał po sobie znać, by wszelkie kłótnie i spory wpływały na niego negatywnie. Wierzył, że zachowanie zimnej krwi jest podstawą utrzymania porządku. Choć nigdy nie uważał, że jego rola w grupie jest bardzo istotna, nie pozwalał sobie na okazanie słabości. Ludzie popadali w panikę, widząc ich lidera, Ricka, poddającego się gwałtownym emocjom. Sytuacja podobnie prezentowała się w kwestii Shane'a, który także nie radził sobie najlepiej z kryzysowymi sytuacjami - co prawda potrafił odsunąć na bok swoje własne reakcje i odczucia, ale miał tendencję do skupiania się wyłącznie na dobru niektórych jednostek z ich grupy. Dbał przede wszystkim o Lori i Carla, stawiając ich dobro ponad bezpieczeństwo całej reszty.
Dlatego John zachowywał spokój, niezależnie od tego, jak beznadziejnie prezentowała się sytuacja. Mógł wyliczyć na palcach jednej ręki przypadki, w których zdarzyło mu się stracić kontrolę - gdy zmarł Max, gdy Riley zniknęła na farmie, a także gdy ujrzał Emily w szpitalu w Atlancie, po ich kilkudniowej rozłące. Te trzy momenty były dla niego brutalnym przypomnieniem jak bardzo na tej trójce mu zależało. Jak wiele by zrobił, aby utrzymać ich przy życiu i jak ciężko znosił widok ich krzywdy.
Każda z tych osób odgrywała w jego życiu inną rolę. Każda na swój własny sposób była bliska jego sercu - w mniejszym bądź większym stopniu. I dla każdej z nich byłby w stanie zrobić naprawdę wiele.
— Ogoliłbyś się w końcu... — cichy, kobiecy szept wyrwał go z zamyślenia. Poczuł we włosach smukłe palce, lekko przeczesujące powoli siwiejące, ciemne kosmyki. Miał ochotę się rozpłynąć, gdy delikatnie przejechała paznokciami po jego skalpie, posyłając wzdłuż kręgosłupa mężczyzny przyjemne dreszcze.
— Coś ci się nie podoba w mojej brodzie? — wymamrotał, wciąż nie otwierając oczu. Było mu tak dobrze, że nawet nieszczególnie by się zdziwił, gdyby niespodziewanie usnął.
— Drapiesz mnie. — odpowiedział mu głos, a palce na jego głowie nieco mocniej przejechały między kosmykami. John uśmiechnął się półgębkiem i wtulił policzek w odsłonięty bok swojej ukochanej. Ramię luźno obejmujące ją w pasie zacisnęło się minimalnie, ostrożnie przeciągając ją bliżej niego. — Boyle. — rzuciła ostrzegawczo, gdy z premedytacją połaskotał jej skórę swoim imponującym zarostem. Wyczuwał w jej głosie nutę rozbawienia, ale Emily nie byłaby sobą, gdyby chociaż nie spróbowała się z nim trochę podroczyć.
