— Rick, ogłoś proszę postój... — Glenn przyspieszył nieco kroku aby zrównać go z maszerującym na przedzie grupy mężczyzną. Koreańczyk oddychał ciężko, jego bladą twarz pokryła warstwa potu, a ubranie dosłownie przyklejało się do ciała. — Nie damy już tak dłużej rady, naprawdę.
Grimes zatrzymał się i odwrócił w stronę pozostałej części grupy. Tak jak wspomniał Glenn, na twarzach niemal każdej osoby wymalowane było to samo wyczerpanie i wycieńczenie. Szli przed siebie już drugą dobę i jak na razie nie mieli zbyt dużego szczęścia w kwestii zdobycia ani jedzenia ani wody. Sama myśl o tym drugim sprawiała, że żołądki aż wywracały się, a w ustach zasychało. A panujący skwar wcale nie pomagał w odpowiednim nawodnieniu organizmu.
— No dobra. — mruknął do siebie mężczyzna, po czym odchrząknął i zwrócił się do całej grupy. — Zatrzymamy się tutaj na noc. Rozpalimy ognisko, rozłożymy puszki. Odpoczniemy i z samego rana ruszymy w dalszą drogę.
Jego decyzja spotkała się ze zbiorowym westchnieniem ulgi. Riley ledwo dowlokła się do skrawka ziemi, który Daryl wskazał jako miejsce na bezpieczne rozbicie obozu. Była wyczerpana i wydawało jej się, że lada chwila padnie na twarz i nie wstanie przez przynajmniej kolejne kilkanaście godzin.
Kobieta usłyszała jak człapiący za nią John opada ciężko na ziemię. Mężczyzna nie wyglądał najlepiej po tych dwóch dniach wędrówki; był blady jak ściana, miał podkrążone oczy, a kosmyki ciemnych włosów przyklejały mu się do spoconego czoła. Riley przez cały ten czas pilnowała, aby przypadkiem nie zasłabł po drodze, albo żeby jego stan się nie pogorszył. Nie miała przy sobie żadnych leków, które mogłyby mu pomóc, mogła wobec tego dbać jedynie o wciskanie w niego wody. Zmartwienie nie opuszczało jej jednak nawet na moment, nieważne ile razy mężczyzna powtarzał, że czuje się dobrze.
John usiadł na przesuszonej ziemi i oparł się plecami o pniak drzewa, a Riley bez słowa wystawiła w jego stronę butelkę z wodą.
— Pij. — rzuciła krótko, gdy posłał jej krótkie spojrzenie.
— Nie chcę... — wydusił z siebie, przecierając wierzchem dłoni wilgotne czoło. Riley zmarszczyła brwi i potrząsnęła lekko do połowy pełną butelką.
— Jesteś wycieńczony, John. — spojrzała na niego z poważnym wyrazem. — W tym stanie i w tej temperaturze wystarczy chwila nieuwagi żeby dostać udaru.
Przez chwilę zaciskał jedynie pięści i patrzył nieprzytomnym wzrokiem w butelkę, ale w końcu westchnął i odebrał od niej przedmiot. Albo nie miał ochoty się z nią kłócić, albo najzwyczajniej nie miał na to siły - nie była pewna. W każdym razie ulżyło jej, gdy mężczyzna wziął z butelki niewielkiego łyka.
Pozostali członkowie grupy rozłożyli się po niewielkim terenie między drzewami. Nikt właściwie nie miał ochoty na rozmowę, każdy chciał wykorzystać postój do odpoczynku. Riley widziała, jak Abraham i Tara oddalają się by zebrać drewno na opał, a Rosita i Michonne przyjmują pierwszą wartę i patrolują okolicę z karabinami w rękach. Jej wzrok padł w końcu na sylwetkę Dixona odkładającego swoje rzeczy pod jedno z dalej wysuniętych drzew; myśliwy odłożył na ściółkę swój plecak i oparł kuszę na ramieniu. Wyprostował się, rozejrzał krótko po obozie, po czym ruszył wokół odpoczywających osób w stronę gęstwiny lasu.
— Dokąd idziesz? — Riley podniosła się ze swojego miejsca i podążyła za nim, gdy mężczyzna bez słowa ruszył przed siebie. Zatrzymał się i odwrócił do niej, gdy zorientował się, że zauważyła jego próbę wymknięcia się.
— Jak mijaliśmy tamten wąwóz, zauważyłem ślady saren. — ujawnił myśliwy, kiwając lekko w stronę, z której wcześniej przyszli. — Może uda mi się którąś upolować.
