Biegnij.
Prawa noga, lewa. Prawa, lewa. Niezgrabny skok nad wystającym korzeniem, niemal zwieńczony wyrżnięciem prosto na twardą, zimną glebę przez jego nienaturalnie nieostrożne kroki.
Biegnij.
Para ulatująca z jego spierzchniętych, popękanych ust, jak niewielkie obłoki w lodowatym, gryzącym wręcz porannym powietrzu. Osiadła na trawie rosa, blade kłęby mlecznej mgły wiszącej tuż przy ziemi. Drobne, jaskrawe promienie wschodzącego słońca przebijające się ledwo przez gęste korony drzew.
Po prostu biegnij.
Sądził, że najtrudniejszym krokiem było samo wydostanie się z Sanktuarium. Nawet w stanie wyraźnego poruszenia, którym po nieoczekiwanej śmierci jednego ze Zbawców ogarnięta została ich główna jednostka, wszyscy wciąż musieli mieć oczy szeroko otwarte. Strażników było mniej niż zwykle - ale ci, którzy pozostali na swoich stanowiskach, zmuszeni byli do uintensywnienia swojej czujności podwójnie. Każdy odległy krok był dla Daryla jak sygnał do odsuwania się w cień i ukrywania w ciemności, która chroniła go przed nieustannie przenikliwym wzrokiem mężczyzn pilnujących korytarze. Każdy urywek rozmów, niezależnie od tego jakiego tematu dotyczył, zmuszał go do zwolnienia swojego lekkiego, przyciszonego biegu i nasłuchiwania. Bo tak bardzo obawiał się zaprzepaszczenia swojej szansy na ucieczkę i ponownego utknięcia w izolatce, która tym razem najpewniej okazałaby się również jego trumną.
Tylko raz zmuszony był zboczyć ze swojej spontanicznej trasy i przeczekać maszerującego strażnika w jednym z pomieszczeń. Pokój był spory - choć mogła być to wyłącznie jego subiektywna ocena oparta na doświadczeniach związanych z jego własnym zakwaterowaniem w ostatnim czasie - skąpany w świetle promieni wlewających się do środka przez zakurzone okno, ciepły, suchy. Dookoła rozstawione były meble i przedmioty użytku codziennego, a panujący tam bałagan jasno wskazywał na to, iż pomieszczenie miało stałego lokatora. Daryl w pierwszej chwili poczuł się tam jak zwierzę, które zostało siłą wepchnięte do klatki; każdy kąt był dla niego niebezpieczną zagadką, a niewielka sypialnia ukryta za przymkniętymi drzwiami po drugiej stronie od razu wywołała w nim obawy, że ktoś się na niego zaczaił.
Ale pomieszczenie okazało się puste. Żadnego strażnika, żadnej lufy wycelowanej prosto w jego zgarbioną, przestraszoną sylwetkę. Żadnego gwizdania czy paskudnego uśmiechu podpawiadającemu mu, że wpadł po uszy w najgorsze bagno, w jakim mógł się znaleźć.
Był tam sam. Tylko on - wygłodzony, brudny i przeziębiony - sam na sam z czystymi, schludnymi ubraniami porozwalanymi po fotelach i niewielką lodówką wypełnioną po brzegi normalnym jedzeniem. Zawahał się tylko na moment - krótką chwilę poświęconą upewnieniu się, że za drzwiami nie czeka na niego banda tych zbirów. Ale gdy miał pewność, że naprawdę nikt nie siedzi mu na ogonie, natychmiast zajął się zaspokajaniem chociaż części ze swoich przeraźliwie zaniedbanych potrzeb.