Rozdział XLIII - Początek końca cz.2 (James)

1.2K 96 25
                                    

* Dwadzieścia trzy kilometry na zachód, od obrzeży Los Angeles. Opuszczone lotnisko *

Z braku sił usiadłem pod drzewem, starając się choć trochę odpocząć po nocnej tułaczce.  Mając pas startowy w zasięgu wzroku, wsłuchiwałem się jak pojedyncze krople, coraz intensywniej uderzały o suchą leśną ściółkę. Pierwsze promienie słońca, nieudolnie próbowały przedrzeć się przez ciemne deszczowe chmury. Odsuwając z twarzy mokre pasmo włosów, ściągnąłem kurtkę przykrywając plecak z laptopem i pozostając w przemokniętej szarawej koszulce. Wstając, wziąłem do rąk lornetkę rozglądając się po okolicy. Kierując wzrok w stronę wieży kontrolnej, oraz jej okolic, nie spostrzegłem nic oprócz sarny, która gwałtownie podnosząc głowę pobiegła wprost w zarośla. Dziwne. Nie mogła mnie przecież zobaczyć. Przykrywając liśćmi ekwipunek, przewiesiłem przez ramię broń. Sporo zachodu kosztowało mnie, aby zdobyć dane znajdujące się w tym laptopie. Sporo zachodu i połamanych kończyn. Z niektórymi można dogadać się tylko w taki sposób. Muszę być w stu procentach pewny, że poza mną nie będzie tu więcej nieproszonych gości. Zbliżając się do wieży kontrolnej, która wyglądała jak rudera z powybijanymi szybami i porośnięta bluszczem, wszedłem do środka. Pierwsze co napotkałem, to stare kręte schody, prowadzące do pomieszczenia kontrolnego. Widząc ich stan, zrezygnowałem z głębszego zapoznania się z budynkiem. Tu przynajmniej nie pada. Steve i Suzan powinni dotrzeć tu za jakieś trzy, góra cztery godziny, więc pozostaje mi tylko czekać. Myślę, że jest tu w miarę bezpiecznie, ale z moim szczęściem nie mogę tracić czujności. Lepiej mieć te dane pod ręką. Wracając po plecak, wróciłem do budynku po drodze rozglądając się w każdą stronę.  Siadając w rogu na leżącej pod ścianą desce, która kiedyś chyba była ławką, zdjąłem z barku M4A1 Rifle M203*. Mój niezastąpiony towarzysz, który służył mi na prawie każdej misji. I zarazem przekleństwo, przez które wstyd jest mi utożsamiać się z własną ojczyzną. Tak wielu ludzi wierzy, że poświęciłem się dla kraju. Przez co nie był bym im w stanie teraz spojrzeć w oczy. Kontrola umysłu. Wygodne usprawiedliwienie dla kogoś takiego jak ja. Prawdą jest, że byłem marionetką w ich rękach. Ale bywały też momenty, kiedy zdawałem sobie sprawę z tego co robię. Przystawiając sobie broń do skroni, nie potrafiłem pociągnąć za spust. Tak wielu wciąż mogło stąpać po ziemi, gdybym tylko to zrobił. Jestem tchórzem. Pieprzonym egoistą. Wstając, ściągnąłem koszulkę wykręcając z niej wodę, po czym powiesiłem ją na wystającym ze ściany pręcie. Wyciągając z plecaka butelkę z wodą, wziąłem kilka łyków spoglądając przez pozbawione części szyby okno. Poczułem bijący od niego chłód, a wpatrując się w odłamki szkła leżące tuż pod parapetem, zacząłem niepokojąco drżeć. Nie teraz, proszę. Ciąg wspomnień chcąc nic chcąc, przewinął mi się przez głowę, a na nim potłuczone szkło i kałuża krwi w której leżał chłopiec z poderżniętym gardłem. A w mojej ręce nóż i zrozpaczony wzrok matki, która niedługo po tym podzieliła jego los, trzymając w objęciach zwłoki swojego męża. Żałosny jęk wydobył się z mojego gardła, a zaraz po tym bezradność zastąpiła furia, przez którą z impetem uderzyłem metalową ręką w ścianę. Czy byłem w stanie posunąć się aż tak daleko ? Czy może to tylko wytwór mojej wyobraźni, stworzony przez wyniszczoną licznymi praniami mózgu psychikę. Mam nadzieję, ze to drugie.

Wpatrując się w miejsce, w którym powstała sporej wielkości dziura, zrobiłem głęboki wdech i wydech. Jest dobrze. Hydra to przeszłość. Jestem innym człowiekiem. Tak mi się przynajmniej wydaje. Oddech stopniowo się wyrównywał, a mięśnie zaczynały się rozluźniać. Tego typu załamania zdarzały, mi się coraz częściej. Cholera. A pomyśleć, że nawet rany cielesne nie bolą tak, jak wspomnienia z przeszłości. Odwracając się w kierunku plecaka, wyciągnąłem ciemno-bordową koszulkę zakładając ją na siebie. Nie była pierwszej świetności, ale wolę ją, niż stare przebranie nazistowskiej marionetki. Biorąc do ręki broń, usiadłem na schodach mając widok na okno, przez które doskonale było widać pas startowy. Tęsknota. Nie sądziłem, że będzie mi jej tak brakowało. I to jest w tym wszystkim najgorsze. Może, gdybym zniknął Suzan miała by szanse na normalne życie. Ze mną, nie miała by tej możliwości. O tym jednak zadecyduje sama. 

***

 Słysząc odgłos silnika, podniosłem się gwałtownie chwytając za broń. Patrząc przez okno na pas startowy, spostrzegłem szykującego się do lądowania quinjeta. Prawdą jest, że zaszyfrowałem wiadomość do Steva. I jesteśmy jedynymi żyjącymi osobami, które go znają. Ale i tak wolę zaczekać. Gdy maszyna wylądowała na tafli lotniska, właz samolotu otworzył się, a w nim stanęła czerwono-włosa dziewczyna. Odetchnąłem z ulgą, widząc Suzan całą i zdrową. Gdy zbliżałem się do drzwi, usłyszałem głos Steve'a.

- Ulewa jak w trzydziestym pierwszym. - słysząc to zatrzymałem się, analizując sens jego słów. Nagle doznałem olśnienia. To było ostrzeżenie. W 1931 roku były największe susze, a teraz leje jak z cebra. Punkt dla ciebie kapitanie. Mam tylko nadzieję, że się nie mylę. Muszę mieć lepszą widoczność. Najciszej jak tylko potrafiłem, skierowałem się schodami w stronę pomieszczenia kontrolnego, w duchu modląc się aby nie pękły pod moim ciężarem. Były chyba tak samo stare jak ja, więc wszystko mogło się zdarzyć. Będąc już na pietrze, zdjąłem z ramienia broń opierając się plecami o ścianę blisko okna, pozbawionego szyb. - Powinien już tu być. On nigdy się nie spóźnia.

- To na pewno właściwe miejsce ? - powiedziała czerwonowłosa, z wyczuwalnym drżeniem w głosie. Przez chwilę, nawet zwątpiłem w rzekomą pułapkę. Ostrożnie się wychylając, widziałem ich stojących przed quinjet'em. Ale nie to przykuło moją uwagę. W wejściu do maszyny, zauważyłem ledwie widoczną lufę broni, wycelowaną w ich kierunku. Są przynętą. Opierając karabin o parapet, czekałem aż się wychyli. Mając go już prawie w zasięgu, Cap odwrócił się idąc w jego kierunku i mówiąc coś na tyle cicho, że nie mogłem usłyszeć. Co on wyprawia. Cholera Steve, stój gdzie stoisz. 

- Macie mnie za idiotę ? - usłyszałem znajomy głos, a zaraz po tym w przejściu tuż przed kapitanem pojawił się Zemo. Steve był na linii strzału. A niech to. -  Jeśli nie pojawi się w przeciągu 10 sekund, pożegnasz się z tym światem. Trzeba było nie kombinować Rogers. 

Mam tylko jeden strzał, jeśli spudłuje Zemo go zabije. Ale jeśli teraz strzele, mógłbym trafić Steve'a. Odsuń się, no dalej !

- Barnes ! Będziesz miał kolejną osobę na sumieniu ! - wykrzyknął, gdy w tle rozbrzmiewały błagalne prośby Suzan o to, aby tego nie robił. - Żegnaj Kapitanie. 

Zanim zdążył dokończyć, dźwięk wystrzału rozniósł się po całej okolicy. Zamknąłem oczy, wstrzymując oddech.


Witam :) 

Nareszcie go skończyłam ! Cieszmy się z małych sukcesów xd Wiem, polsat ze mnie :v Ale tak czy inaczej mam nadzieję, że się spodoba :3 Pozdrawiam serdecznie ;)  

* Karabin 30 strzałowy, kalibru 5,53mm wzbogacony o granatnik. 


But... I knew Him - Bucky BarnesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz