Rozdział LVI - Nawaliłem (James)

847 65 6
                                    

*Późne popołudnie. Prywatny oddział medyczny S.H.I.E.L.D. Nowy Jork.*

- I co z nim? - siedząc na szpitalnym korytarzu, wziąłem łyk gorzkiej kawy. Podnosząc wzrok i poprawiając czapkę z daszkiem, odwróciłem się w stronę Steve'a, który usiadł tuż obok mnie.

- On. Jest w śpiączce. Clint to mściciel z krwi i kości, wyliże się. - słysząc niepewność w jego głosie, zacisnąłem metalową dłoń na poręczy krzesła. Nie umie kłamać. Czując dłoń Steve'a na moim barku, poluzowałem uścisk. Strącając jego rękę wstałem gwałtownie, po czym skierowałem się w stronę wyjścia, ubierając kaptur. - Bucky! - słysząc za sobą kroki, odwróciłem się. Chwytając go za koszulę, wciągnąłem go do pokoju dla personelu. 

- Nawaliłem. Rozumiesz? Trzymaj się ode mnie z daleka. Przyczaj się gdzieś. Nie mam zamiaru znów patrzeć, jak ktoś obrywa za mnie. - przyciskając go do ściany, puściłem go po czym złapałem za klamkę otwierając drzwi. 

- I co zrobisz. Pójdziesz tam? On tylko czeka aż to zrobisz. - przymykając drzwi, odwróciłem się w stronę blondyna. 

- Myślisz, że tego nie wiem? - biorąc głęboki oddech, nerwowo wypuściłem powietrze. - On ją ma. - dygocząc, oparłem się o framugę drzwi, czując przeszywające kłucie w okolicach czaszki.

- W każdej chwili możesz stracić nad sobą panowanie. Już dawno powinien zająć się tobą specjalista. - słysząc to zaśmiałem się, po czym wyjrzałem przez szczelinę w drzwiach, widząc kilku ochroniarzy i pielęgniarki wychodzące z jednego z pomieszczeń. 

- Mój ostatni specjalista próbował nas wysadzić, więc przemyślę kolejną wizytę. - powiedziałem, widząc rozzłoszczoną twarz Rogers'a.

- Przestań. Są jeszcze inne wyjścia z tej sytuacji. - powiedział z wahaniem, jakby się nad czymś zastanawiając. - Mogę pogadać ze Starkiem. Może on...

- Już całkiem ci odbiło? - wycedziłem przez zęby, po czym symbolicznie puknąłem się w czoło. - Ten koleś mnie nienawidzi. Zresztą z wzajemnością. Według niego najlepszą terapią dla mnie, jest zamknięcie w pokoju bez okien i wyrzucenie klucza. 

- A więc co. Najlepiej jest tam pójść i dać się zabić tak? Naprawdę świetny pomysł. - krzyżując ręce na piersi, pokręcił głową wyrażając w ten sposób swoją pożałowania godną dezaprobatę. - Wystarczy, że raz coś konkretnie wyprowadzi cię z równowagi. 

- Tak. Nie musisz mi przypominać. Dlatego wiem jak możesz mi pomóc. 

- Zgaduje, że mi się to nie spodoba.

- Użyj tą swoją ładną buźkę i wyrwij jedną z pielęgniarek. 

- Że co? Nie ma mowy.

- Załatwisz mi coś mocnego na uspokojenie i przy okazji zgarniesz numer jakieś panny. 

- Jesteś niemożliwy. Chyba nie sądzisz, że to pomoże stłumić to ,,coś''. 

-Mam rozumieć, że chodzi ci o mnie? Same tabletki może nie, ale założę się, że mają też ten specyfik, który serwowali mi między misjami. Gdy pomieszam go razem z tabletkami, możliwe, że dotrwam do rana. Ale go zdobędę sam.

-,,Możliwe''. Naprawdę mnie przekonałeś. A gdzie ,,ale''? Nie ma mowy. Zabieram cie do kryjówki.

- Pamiętam urywki. Zanim umieszczali mnie w kriokomorze, zwykle szprycowali mnie jakimiś skomplikowanymi związkami pobudzającymi. Aby przez szok termiczny, nie stanęło mi serce. Raz komora uległa awarii, a ja prawie nie rozniosłem całego laboratorium. Wtedy jeden z ich naukowców, użył tych dwóch składników. Po jakimś czasie atak ustał. A ja czułem się jakbym dostał w głowę młotem pneumatycznym. 

- Nie idziesz tam. Zbyt duże ryzyko. Chcesz zawierzyć jakimś prochom? A co jeśli przestaną działać?

- Nie zatrzymasz mnie. Wiesz o tym. Jeśli przestaną działać, wezmę następne. 

- Zawsze mogę cię znokautować. Cholera. Dlaczego ta opcja wydaje mi się najrozsądniejsza, a wciąż Ciebie słucham. 

- Zanim weźmiesz zamach, mnie już nie będzie. Posłuchaj. Tu nie chodzi o mnie. Po wszystkim, możesz mnie nawet wydać Starkowi. Nie dbam o to. Ale pomóż mi ją odzyskać. Jeśli zjawi się tam ktoś inny niż ja, on ją zabije. 

- Czy to zawsze musi się tak komplikować. - przeczesując dłonią włosy, westchnął teatralnie po czym kiwnął potakująco głową. - Dobra. Załatwię ci te leki. Ale najlepiej będzie, jeśli się stąd ulotnisz. Nici z twoich planów, jeśli cię tu złapią.

- Ukrywałem się przez większość życia, o to się nie martw. Jak wszedłem to i wyjdę. Gdzie mam na ciebie czekać?

- Kawiarnia dwie ulice stąd, niebieski szyld. Idź już. - otwierając drzwi rozejrzałem się ostrożnie, po czym opuściłem pomieszczenie. Zbliżając się do sali w której leżał Hawkeye, wyjrzałem przez okno widząc leżącego na łóżku i podłączonego do sprzętu podtrzymującego życie. Widząc strażnika przechadzającego się po korytarzu, opuściłem głowę odwracając się do niego plecami. Gdy mnie ominął, pomimo, iż podświadomie wiedziałem, że to debilny pomysł, wszedłem do środka. Zamykając za sobą drzwi, podszedłem bliżej niego. Ciszę, która w tej chwili panowała, przerywało jedynie pikanie aparatury i dźwięk respiratora. I jak ja mu teraz spojrzę w twarz. Jeśli w ogóle będzie na to szansa.

,,Trzymaj się stary''

Wyszeptałem, odwracając się skierowałem się w stronę drzwi. Łapiąc za klamkę, otworzyłem je, a tuż przede mną stałą Natasza.

- Barnes?! - podnosząc głos, patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Niech to szlag.

 Witam :)

Jest i niespodziewany rozdział :v Nie planowałam go pisać, no ale zabłądziłam na Wattpad'a i tak jakoś wyszło :D Dobrej nocy wam życzę ^^  

WYBIŁO MI JUŻ PONAD 50.000 WYŚWIETLEŃ ! DZIĘKI WIELKIE ! JESTEŚCIE ŚWIETNI *-* 

But... I knew Him - Bucky BarnesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz