Rozdział XLVIII - Czasu jest coraz mniej (James)

1.2K 88 6
                                    

* Szesnaście godzin później, obrzeża Nowego Jorku. *

- Jesteś w strzeżonej strefie powietrznej. Podaj cel lotu, inaczej zostaniesz zestrzelony. - głos wydobywający się z radia, nie dawał o sobie zapomnieć. Odkąd tylko udało nam się dotrzeć do granicy Nowego Jorku, atmosfera w quinjet'cie stawała się coraz bardziej napięta. Siedząc wraz ze Steve'm na miejscach pilotów, szukaliśmy dogodnego miejsca na posadzeniu maszyny na ziemi. - Jesteś w strz... - uderzając metalową ręką w panel do którego przymocowane było radio, roztrzaskałem je, czując na sobie poirytowany wzrok Kapitana Ameryki. Cholera, jak to głupio brzmi. 

- Nie możesz się powstrzymać, aby czegoś nie rozwalić ? Jak dziecko. - mówiąc to Steve przewrócił oczami w geście bezradności, po czym powoli zaczął obniżać pułap.

- Z tego co pamiętam, jestem od Ciebie starszy. - rzucając mu cwaniackie spojrzenie, wyjrzałem przez okno, co raz lepiej widząc taflę boiska na którym mieliśmy zamiar wylądować. Choć starałem się tego nie okazywać, od dawna już nie czułem takiego stresu. A najbardziej przeraża mnie fakt, że w każdej chwili mogę stać się tym, z kim toczę walkę wewnątrz siebie. 

- Już dawno straciłem rachubę. - mówiąc to prychnął, uśmiechając się pod nosem, po czym wcisnął przycisk otwierający podwozie. - Zapnijcie pasy. Będzie trochę trzęsło. - Steve pewnie trzymając za ster, z każdą chwilą zbliżał się do podłoża. Słysząc charakterystyczne klikniecie, obejrzałem się, widząc Suzan zapinającą pas. Orientując się, że na nią patrzę podniosła głowę, posyłając mi niepewny uśmiech. Jest przerażona, mimo iż nie daje tego po sobie poznać. Aż nie chcę się wierzyć, jak wielkie pokłady spokoju drzemią, w tak drobnej osóbce jak ona. Kiedy udało się postawić maszynę na ziemi, wszyscy szykowaliśmy się do wyjścia. Pomimo tego, że jesteśmy daleko od centrum, a okolica to głównie las, nie sądzę aby nikt nas nie zauważył. To kwestia czasu, zanim ktoś się tu pojawi. A mam na myśli tak zwanych ,,przedstawicieli prawa''.

- Weźcie tylko to co niezbędne. Przed nami jeszcze kawałek drogi. Już nie wspominając o tym, że jesteśmy poszukiwani. - powiedziałem uzupełniając magazynek. Wkładając snajperkę do torby podróżnej, wpakowałem do nie też cały sprzęt, który zapewne przyda się w czasie akcji. 

- Musimy znaleźć jakieś miejsce, najlepiej jak najdalej od quinjet'a. Przeczekamy tam, aż do zmroku. - odparł Steve, umieszczając tarczę na plecach.

- Ta. Z tą tarczą, na pewno nie rzucał byś się w oczy. - powiedziała Suzan, z wyczuwalnym sarkazmem w głosie. Wymijając ich wyszedłem na zewnątrz, biorąc głęboki wdech i wydech ciesząc się rześkim powietrzem. Nienawidzę latać. Rozglądając się po okolicy nie spostrzegłem niczego nadzwyczajnego, oprócz licznych zabudowań i starego muru, który zapewne kiedyś był kościołem. Po czym to wnioskuje ? Nie trudno to zauważyć. Ważne jest to, że przegapiłem trzy policyjne jeep'y, które zmierzały w naszą stronę drogą, która oddzielała park od miasta. Na nasze szczęście, oprócz bezdomnego siedzącego kilkanaście metrów od nas, nie spostrzegłem innych świadków. Są to zapewne tylko pozory. Nie jestem w stanie zauważyć wszystkiego. Czując lekkie klepnięcie w ramię, zobaczyłem tuż obok siebie Steve'a i Suzan. Biorąc na ramię torbę z ekwipunkiem, stanęliśmy przed maszyną, obserwując zamykające się podwozie. Gdy samochody były już niebezpiecznie blisko, za pomocą jednego przycisku, quinjet stał się niewidzialny. Jedna z pożyteczniejszych zabawek Starka, która da nam trochę czasu. Ale pomimo tego, że jest niewidzialny prędzej czy później ktoś trafi do szpitala z rozwalonym nosem i historyjką o niewidzialnej ścianie. A to oczywiście, zaalarmuje właściciela latającej puszki. Nie zwlekając ruszyliśmy okrężną drogą, tuż obok muru, kierując się w stronę zabudowań. Nie chcąc wzbudzać zbędnej sensacji, nie wybrzydzaliśmy w kwestii kryjówki. Przez co padło na podwórko, pełne wraków samochodów i innego złomu. Rozdzierając metalową siatkę z której zrobiony był płot, przepuściłem Suzan idąc tuż za nią. Gdy już znaleźliśmy się za trenie podwórka, raz jeszcze dobrze rozejrzałem się po okolicy. Stare nawyki. Kierując się w stronę wraków, tuż za nimi znajdował się sporej wielkości budynek. Był on czymś w rodzaju połączenia garażu z szopą. Nie dziwię się, że koleś zamknął interes, bo w porównaniu z nowoczesnymi warsztatami, dostępnymi prawie wszędzie, ten był ruiną. A z resztą nie mnie to oceniać. Idąc przodem znalazłem się przy drzwiach i otwierając je wszedłem do środka. Pod ścianą przy wejściu, leżała sterta zużytych opon, a na przeciwko nich stała stara brudna kanapa. Wszędzie walał się sprzęt, niezbędny w warsztatach samochodowych. Oczywiście nie pierwszej świetności, a raczej pordzewiały i oblepiony smarem, który wyczułem jako pierwszy, pomijając stęchliznę. Wchodząc w głąb pomieszczenia nie miałem wątpliwości, że właściciel tego przybytku był mechanikiem z zamiłowania. Świadczyły o tym chociażby poprzerabiane i nieskończone wraki samochodów, pokryte pajęczyną. Jak zresztą prawie wszystko. Na suficie wisiała lampa z sporym dziurawym kloszem, a większa część pomieszczenia poobwieszana była przeźroczystą folią. Cały ten wystrój, przypominał scenerię niczym z horroru, bo jedynym źródłem światła, były przedzierające się promienie słońca, przez zabite deskami okna. Odkładając torbę na stół warsztatowy, wziąłem do ręki pierwszy lepszy większy pręt, kierując się z nim w stronę drzwi. Blokując je, wyjrzałem przez szparę w drzwiach garażowych. Czując jak Suzan obejmuje mnie z tyłu w pasie, drgnąłem wyrwany z zamyślenia, po czym odwróciłem się twarzą do niej. 

- Wszyscy jesteśmy zestresowani. Ale musisz trochę odpuścić James. Nie sypiasz, nie chcesz nic jeść. Daj sobie pomóc. - mówiąc to położyła dłoń na mojej twarzy, po czym odgarnęła kosmyk włosów opadający mi na czoło. Ma rację. Ale nie umiem inaczej. 

- To nie takie proste. Do niedawna, nie miałem nic do stracenia. Może wtedy, nie przejął bym się tym wszystkim. - mówiąc to położyłem dłoń, na jej dłoni po czym parsknąłem śmiechem. - Nigdy nie sądziłem, że ktoś jeszcze będzie się o mnie martwił. - kierując wzrok w stronę Steve'a, który przyglądał się wszystkiemu grzebiąc przy ekwipunku z bronią, widziałem na jego twarzy wyraźne zadowolenie. A może raczej ulgę, że po tym wszystkim nie będę sam. Choć dobrze wiem, że nie dawał by mi spokoju. Byliśmy i jesteśmy dla siebie jak rodzina. 

Łapiąc się za głowę, poczułem ostry ból przenikający całe jej wnętrze. Słysząc cichy i niewyraźny głos obok siebie, poczułem jak ktoś kładzie rękę na moim ramieniu. Umysł podpowiadał mi, że ta sama osoba chce wyrządzić mi krzywdę, choć dobrze wiedziałem, że to kłamstwo. Instynktownie odepchnąłem ją, słysząc krzyk. Idąc w jej kierunku, znów czułem tą niewyobrażalną złość. Czując jak ktoś łapie mnie za ręce unieruchamiając je z tyłu, szarpałem się uwalniając się i posyłając ją na ziemię. To uczucie braku kontroli nad własnym ciałem. Nie tym razem. Nie dam Hydrze znów wygrać. Biorąc głębokie wdechy i wydechy, starałem się uspokoić opierając się plecami o ścianę. Pulsowanie w czaszce jednak, nie chciało ustąpić. Ale choć nie wierzyłem w to, że to coś pomoże, powoli odzyskałem panowanie nad sobą. Opierając ręce o kolana wpatrywałem się w ziemię, uspokajając oddech. Podnosząc głowę, widziałem Suzan siedzącą na ziemi i wpatrującą się we mnie z przerażeniem. Czułem do siebie obrzydzenie. Znów jej to zrobiłem. Odwracając się poczułem mdłości i opierając się jedną ręką o ścianę zwróciłem. Modliłem się, aby ten horror się skończył. I choć nie byłem wierzący, naprawdę się o to modliłem. Oddalając się od nich, opadłem z sił opierając się o wrak, po czym usiadłem na jego masce. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Miałem już takie sytuację. Ale z czasem, robi się coraz gorzej.

- Bucky ? - słysząc drżący głos Suzan stojącej tuż obok Steve'a, spojrzałem na nich. Nie wiedzieli czego mają się spodziewać, więc czekali w gotowości na mój ruch. 

- Przepraszam. - to chyba jedyne co mogłem teraz powiedzieć. Cieszę się, że mogłem to w porę opanować. Miałem wielkie szczęście. Jak i informację, że czasu jest coraz mniej. - Musimy tam dotrzeć jeszcze dziś. - mówiąc to wstałem i zatoczyłem się lekko opierając się o maskę. Steve nie był zadowolony z tego pomysłu widząc mój stan. I ja sam nie byłem pewien, czy dam radę. Ale jak już mówiłem. Czasu jest coraz mniej. 


Witam was :)

Trochę zwlekałam z tym rozdziałem, ale moja wena ostatni mnie zawodzi :/ Nie jestem specjalnie dumna z tego rozdziału, ale do finału już bliżej niż dalej :) Mam nadzieję, że się spodoba i do zobaczenia w kolejnym :> Pozdrawiam serdecznie :3

Ps. Biedny James :/ Ale po tym co mu zrobili, chyba każdego dopadł by kryzys. Co sądzicie o tej całej sytuacji ? ._. Od razu przepraszam za ewentualne błędy, sprawdzę go później :)

But... I knew Him - Bucky BarnesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz