2/21

1.5K 119 8
                                    



Mavis. Świt.


Otwieram oczy i zaczynam głośno sapać. Tak jakbym wynurzyła się wody. Jakbym była duszona. Jestem cała mokra, choć poranek jest chłodny. Wyszliśmy z tego piekła. Musieliśmy odpocząć więc zasnęliśmy na kilka godzin tu. Na tej polanie. Oczami obiegam otoczenie sprawdzając czy wszyscy są. Caty śpi tuląc się do Anyi, a malutka Lilly leży w objęciach Gregora. Słońce zaczyna powoli rozświetlać otoczenie. Trawy są wysokie i bezpiecznie nas ukryły. Spoglądam w górę by dostrzec jaśniejące niebo. Nikną na nim gwiazdy, które w nocy były gęsto rozsiane na sklepieniu ziemi. Cieszę się na widok liści na drzewie, pod którym leże. To jest wyższe i żywsze niż te z bagien. Siedzą nim ptaki. Różnobarwne małe istoty, które obudziły mnie swoim śpiewem. Lekki wiatr wprawia mnie w rześki nastrój. Jestem gotowa do marszu. Nie powiem, że wypoczęta, ale gotowa. Podnoszę się cichutko. Bezszelestnie. Przeciągam i cały stan błogości znika. Brakuje mi trzech osób. Przypominam sobie dlaczego? Pochmurnieje i w tym samym momencie dostrzegam biegnące w oddali stado saren. Za nimi, w tle, maluje się obraz murów. Miasta. Stojącego miasta. W nocy nie było go widać, ale teraz aż za bardzo. Miejsce jest całkowicie odsłonięte. Niepokoi mnie to, ale sam widok bezpiecznych fortyfikacji jakoś łagodzi strach przed atakiem obcych. Wpatruje się jak zaczarowana w to miejsce. Szkoda, że ich nie ma. Do moich oczu napływają słone łzy. W gardle zaciska się gula. Serce kłuje. Powinni tu być. Powinni to widzieć. Tu jest tak pięknie. Dawno nie byłam w takim miejscu. Dawno nie podziwiałam otoczenia. Dawno żadne mnie tak nie zaskoczyło, zaczarowało, zatrzymało w osłupieniu. Szlocham cicho i błyskawicznie ocieram pierwszą, spływającą po policzku łzę. Płakałam w nocy. Teraz już wystarczy. Nie chce, żeby znowu mnie słyszeli. Anya, Lilly, Cat? Wszyscy coś straciliśmy. Teraz ich wszystkich rozumiem. Rozumiem Cataline. Straciła miłość swojego życia. Najważniejszą dla niej osobę. Ja straciłam aż trzy. W jednej sekundzie wszyscy odeszli. To takie niesprawiedliwe. Żal, ból i tęsknota przemieniają się w złość. Chce zranić... sama nie wiem kogo. To ich wina. Zapłacą za to. Jakkolwiek.


-Mav?- cichy szept wytrąca mnie z zamysłu. Nie odwracam się. Przecieram tylko zapłakane oczy. Po głosie poznaje, że to Anya. Czy ta kobieta kiedykolwiek śpi?



-Wszystko dobrze.- uprzedzam pytanie ciotki i dalej patrzę w dal. Dalej udaje, że jestem silna. Obudziłam ją. 



-Bardzo mi przykro, że ich nie znaleźliśmy.



-Nieważne.- rzucam oschle i nie chcąc dłużej słuchać pocieszających tłumaczeń Anyi ruszam przed siebie daleko w pole. Ta. Jakby ta miała się z czego tłumaczyć. Nie miała obowiązku ich ratować. Ja powinnam. Ja powinnam zamiast uciekać, zamiast znowu zrobić z siebie totalnego nieudacznika i ofiarę losu, powinnam była ich szukać w tych płomieniach. Teraz nawet nie mam ich ciał. Siadam kawał drogi przed miastem, do którego będziemy iść. Kawał drogi za miejscem, w którym śpimy. Powinnam była wrócić. Tylko nie znam bagien. Stan Caty jest okropny, a medykamenty Anyi schodzą jak świeże bułeczki. Sama nie dałabym rady pokonać drapieżników, które czają się w tym przeklętym miejscu, a to Gregor musiał by nieść Caty. To on musi również opiekować się Lilly. Powrót na bagna... to nie przejdzie. Nie mogę dłużej wytrzymać. Jestem już wystarczająco daleko. Dopiero teraz dochodzi do mnie, że to na nich zależało mi najbardziej na ziemi. Nie mogę sobie poradzić sama ze sobą. Opadam na kolana sapiąc ciężko i zaczynam głośno płakać. Krzyczeć. Mam gdzieś czy zwabie muty, mam gdzieś czy spłoszę nasze śniadanie, mam gdzieś czy oni mnie usłyszą. Nie mogę tego znieść. Moje serce rwie się na wszystkie strony. Sypie jak piasek przez palce. Jeszcze wczoraj, o tej porze żyli. Rozmawialiśmy. Moja Len, Holden i Colton... Odeszli. Kładę się na twardym podłożu, które jest wilgotne od porannej rosy. Zalewam się falą gorzkich łez, rozpaczy i bólu.

SERUMOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz