-Nie ruszy?- pyta poirytowany Adler.
-Generale, jak jest na trzy łokcie w błocie, to raczej nie bardzo.- odpowiada niski, wąsaty pan. Jest kierowcą. Prosty człowiek, z większym brzuszkiem. Bardzo sympatyczny. Uśmiecha się przyjaźnie do mało zadowolonego przywódcy. A więc tak, nasz pojazd ugrzązł w błocie. Początek bagien, a my już giniemy w stratach.
-Michaelu, do bazy zostaje nam jeszcze ponad 6 kilometrów. Moi żołnierze powinni do tego czasu zachować siły.
-Generale, rozumiem, ale nie mam sprzętu holującego. To waży blisko 4 tony!
-To w zasadzie i tak bez znaczenia.- kwituje Adler chwytając się za czoło, w geście zmęczenia.- Im dalej w bagna, tym podłoże bardziej grząskie. Myślałem, że Dupree dał nam autentyczną amfibie, tymczasem dostaliśmy średnią jakościowo terenówkę. Alex. Znajdź suche miejsce. Razem z Elie, Isabellą i Ines pójdziecie rozbijać obóz. Kaya, Rosie, Mavis i Rob zajmiecie się bronią. Christian, Arthur, Sue i Cooper warty. Cztery kierunki świata, cztery pozycje. Odległość około 10 metrów od centrum. Macie gwizdki. Holden, Colton, Vee i Lenvie drewno. Wypakować transportery. Michaelu ty zajmij się z Branem pojazdami. Drugi też zakopany?
-Bran nie chciał nim wjeżdżać, jak zobaczył, że mój utknął, więc...
-To dobrze. Zabierzecie się razem drugim i wrócicie. Powiesz Adlerowi o tym, który utknął. Niech przyjedzie z obstawą i holują to badziewie.
-A wy?
-Nie ma na co czekać. Musimy ruszać do bazy. Siedząc w jednym miejscu szybko coś zwabimy. Obserwujcie niebo. Ostatnio jest ich coraz więcej.- te kończące słowa wypowiada o wiele ciszej. Rozglądam się po otoczeniu. Stoimy w ciasno zbitej grupie. Wszyscy ubrani tak samo. Na czarno. Czarne golfy, kurtki, plecaki, spodnie, szelki od spodni i czarne wysokie buty. Zatapiam się w miękkim mule, który roztacza się po całych bagnach. Kawałek za nami, bliżej pierwszej ciężarówki, która dalej jest aktywna, znajduje się suche miejsce. Nie zatopiona ziemia o twardszej konsystencji. To tam dzisiejszej nocy, część z nas będzie spać. Do bazy pozostaje godzina drogi. Jutro o świcie będziemy na miejscu. Zimny wiatr uderza o moje plecy i rozwiewa moje włosy. Czuje się taka zaspana. Jak po długiej podróży samochodem, stojąc rano na jakiejś stacji benzynowej. Otrząsam się. Na moje lewo w tłumie stoi Len. Dziewczyna wygląda jakoś dziwnie blado. Znów jest chora? Do brunetki podchodzi Holden. Przytula ją do siebie i zasłania tym samym od ciekawskich oczu. Jakby chciał ją z jakiegoś powodu schować. Nie widzę nigdzie ani Maishy ani Coltona. Odczuwam niepokój. Patrzę między drzewa. Nie dostrzegam nic oprócz wirującej bieli. Mgła. A więc oto znów jestem na powierzchni. Znów trzeba być cicho. Czy dalej potrafię być cicho? Wszędzie mogą być muty, klony i kosmiczne statki. Ten temat jakoś zginął w Podziemiu. Jestem jednak gotowa na spotkanie z nimi. Męczy mnie jedna rzecz. Obiecałam mu, iż będę czekać. Kiwnęłam głową. Dałam znać, że ma po mnie wrócić. Co jeżeli faktycznie wróci po mnie? Co jeżeli Logan wróci i dowie się, że wyruszyłam nie czekając? W zasadzie dlaczego w pierwszej kolejności miałabym z nim odejść? Co takiego mu obiecałam? Czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczę? Czy jeżeli dowie się, że nie poczekałam, jeszcze kiedyś wróci? Dlaczego tak mnie to martwi? Dlaczego tak bardzo chce i nie chce go zobaczyć. Z jednej strony po co? Co to da? Z drugiej coś... coś jest nie tak. Jest mi smutno. Przypominam sobie ten wieczór. Tak dziwny wieczór, spowity tysiącem gęstych mgieł. Colton, Adler, ta suknia jak z innej bajki, ludzie, którzy kilka lat temu byli przyjaciółmi mojej matki, a na koniec? A na koniec on. To takie niemożliwe. Może byłam zmęczona, może coś mi się śniło. Może zostając i dotrzymując słowa, czekałabym na senną marę? Na nic realnego? Na darmo? Nie mam po nim w końcu żadnego znaku, żadnego dowodu, że był. Dlaczego w zasadzie o tym myślę? Pochmurnieje i wreszcie dostrzegam Coltona. Chłopak nie pofatygował się by do mnie podejść. Rozmawia z Vee. W sumie dlaczego miałby? Ostatnio jestem dla niego taka zimna, oschła. Prosił mnie bym pozostała w Cytadeli, a ja nie spełniłam tej prośby. Czy zrobiłam dobrze? Czy powinnam się za to winić? Oddala się i to nie ja jestem powodem tego narastającego dystansu. Jestem jego skutkiem. Czuje się winna i niewinna. Pocałowałam Logana, ale dlaczego? Byłam zmęczona. Byłam smutna. Tak, to główne powody. Ponownie przenoszę wzrok na Coltona. Chciałam być mu zawsze wierna, to oczywiste. Źle zrobiłam. Bardzo źle zrobiłam. Muszę być winna. Przyglądam się, jak chłopak z uśmiechem, który wskazuje na całkowity brak zmartwień, rozmawia z rudowłosą Venus. Nie patrzy za mną. Nie szuka mnie w tłumie, jakby miał gdzieś, co robię, czy jestem? Czy musi jednak ciągle być moją nianią? Może to mu przeszkadza? Może ciągle musi za mnie uważać? Pocałowałam Logana. W zasadzie martwi mnie w tym coś więcej. Zdradziłam Coltona. To jedno. Kocham go. To drugie. Nie czuje się winna. To trzecie. Naprawdę, nie czuje się winna. Nie czuje się źle z tym, że pocałowałam go. Co więcej, czuje się z tym całkiem dobrze. W moim sercu na to wspomnienie rośnie przyjemna lekkość, która mogłaby mnie wzbić do nieba. To to, jest złe. Właśnie to mi się nie podoba, bo w końcu... kocham Coltona. Chłopak wreszcie mnie dostrzega. Jego uśmiech znika. Pojawia się wyraz troski. Jego oczy wręcz natrętnie pytają ''Czy wszystko dobrze, Mavis?''. Czy jest dobrze? Powinnam mu powiedzieć. Ale co? Logan był u mnie, pocałowałam go. Jak to brzmi? Logan umarł. Nie mogłam go pocałować. Uśmiecham się lekko i zamiast czekać, aż podejdzie i mnie o to rzeczywiście zapyta, zamiast samej podejść i wtulić się w jego ciepły tors, jak spłoszona sarenka, odwracam się. Wraz z powoli rozpraszającym się tłumem idę robić to, co nakazał Adler. Dam sobie uciąć wszystkie palce, że w tej chwili chłopak odczuł ulgę.
Ja również ją poczułam.
Do następnego ;*
CZYTASZ
SERUM
Science FictionTRYLOGIA. Osiągnęliśmy szczyt. Ona wynalazła lek na wszystko. Serum miało mutować nasze komórki i udoskonalać je. Mieliśmy zyskać kontrole nad całym potencjałem naszego mózgu. Mieliśmy być niepokonani. Natura nie mogła pozwolić, by jeden gatunek tak...