-Skręcaj tutaj.
-Tu?
-No. Ciemno, to go nikt nie znajdzie.
-Do rana i tak muty zrobią swoje. -Jest ich dwóch. Nie widziałem twarzy. Już w gabinecie założyli mi worek na głowę. Nie słyszałem nawet, jak wchodzą. Colton mnie nie ostrzegł. Był z nimi wcześniej Ed, ale najwidoczniej stwierdził, że nie jest rozsądnym opuszczać teraz Mendocino. Dlatego jest ich dwóch i ja jeden. Ed ewidentnie mnie nie docenia. Jedyna przewaga, jaką mają tamci to broń i wolne ręce. Moje nogi i dłonie są związane w kostkach. Paląco ciasne słupły ograniczają moje ruchy do minimum. Jestem w stanie jedynie pełznąć. Nie jestem uzbrojony. Nie wiem nawet, gdzie jestem.
Jeżeli tylko furgonetka się zatrzyma, a mi uda się w jakiś magiczny sposób uwolnić, obydwoje są martwi. Potem pójdę po Edwina. Kawał sukinsyna. Tak dobrze manipulował tysiącami ludzi, o ile nie milionami, ponad dziesięć, jebanych lat. Jakim cudem mu się to udało? Jak bardzo niebezpieczny jest?-Geil jedziesz za wolno! Do świtu go nie załatwimy w ten sposób.
-Nie widzisz tych dołów? Nie chce nas zaryć, bo powrót nocą na piechotę nie będzie niczym przyjemnym.
-Miejmy to już z głowy. -Po tych słowach kilkukrotnie wzlatuje w powietrze i upadam z impetem i hukiem. Przyspieszyli. Jazda stała się nieznośna. Sam chciałbym mieć to już za sobą. Czuje, jak dzisiejsze śniadanie i obiad mkną ku światłu. Ślina pieni się i skapuje z kącików moich ust. Czuje się coraz gorzej. Adrenalina, ograniczony tlen, turbulencje i do tego ten kopniak w brzuch, który zafundował mi któryś z opryszków. Dam im radę? Czy faktycznie wolne kończyny oraz broń są ich jedyną przewagą nade mną?
-Dawaj go. Szybko. -Auto zatrzymuje się gwałtownie, a ja znów uderzam policzkiem o przednią ścianę, rozdzielającą mnie i kierujących. Czuje w ustach zimny smak metalu oraz ciepło słodkiej krwi. Grawitacja bawi się mną, jak szmacianą lalką. Wydaje mi się, że widzę gwiazdy, białe plamki na czarnym tle. Przednie drzwi zostają zamknięte z trzaskiem. Ktoś następuje na kałużę, gdyż słyszę dźwięk rozbryzgiwanej wody i szmer błota, uciekającego spod stóp. Obchodzą mnie, jak wilki. Słyszę nawet ciche powarkiwanie. Tylne drzwi skrzypią przeraźliwie udostępniając zimnie wieczoru wstęp. Czuje chłód, lecz dalej oddycham z trudem. Ktoś wskakuje do środka, słyszę jego kroki.
-Idziemy. -Na moim ramieniu zaciska się, jak pętla na szyi, czyjaś dłoń. Podobnie dzieje się z drugim ramieniem. Zostaje wydarty z pojazdu i wrzucony w błoto, które moczy i oblepia mój ubiór, twarz, dłonie. Robi się coraz chłodniej. Znów łapią mnie pod pachy i brutalnym ruchem ciągną nieco dalej. Nie jestem w stanie się opierać. Kończyny zdrętwiały mi już dawno, nawet nie byłem tego świadomy. Ten charakterystyczny ból, gdy twoje nogi mrowią z każdym ruchem paraliżuje mnie całego. Wreszcie ustawiają mnie w oparciu o moje własne kolana. Odchodzą. Słyszę, jak odchodzą. To wszystko? Zostawią mnie samego w lesie, na pożarcie mutom? Słyszę dźwięk odbezpieczanej broni. A więc tak. Zaczynam drżeć, ale bardziej z zimna i emocji, niżeli ze strachu.
-Ostatnie słowa, generale? -Pyta mnie jeden z mężczyzn. Nawet nie wiem, kto dokona mojej egzekucji. To wszystko potoczyło się tak szybko. Byłem w błędzie. Kolosalnym nieporozumieniu. Zaufałem komuś, kto to bardzo skrzętnie wykorzystał. Szkoda, że z tej lekcji wyciągnę tylko wnioski, których nigdy nie będę mógł już zastosować. Z minuty na minutę czuję, że śmierć jest coraz bliżej. Jest realna. Nadchodzi. Mary, nadchodzę.
-Chciałbym widzieć, kto wykona moją egzekucje.
-Po prostu strzelaj, robi się zimno. -To ten drugi mężczyzna. Słyszę w samej barwie głosu, że to tchórz. Wysoki, skrzekliwy. Gdybym tylko nie miał tych sznurów...
CZYTASZ
SERUM
Science FictionTRYLOGIA. Osiągnęliśmy szczyt. Ona wynalazła lek na wszystko. Serum miało mutować nasze komórki i udoskonalać je. Mieliśmy zyskać kontrole nad całym potencjałem naszego mózgu. Mieliśmy być niepokonani. Natura nie mogła pozwolić, by jeden gatunek tak...