47: Jeśli nie mogę cię mieć, niech mnie połknie piekło, pochłoną koszmary

863 117 27
                                    

-Kim Taehyung.

-Jest pan z rodziny? – Pielęgniarka zlustrowała go wzrokiem. – Ojciec? Rodzeństwo? Nazwisko proszę.

Westchnął, oparłszy się o kontuar.

-Kim Yoongi, brat – odparł, zastanawiając się dlaczego ta dziewczyna nie poprosi go o dowód osobisty.

Brunetka jeszcze raz omiotła chłopaka spojrzeniem, krzywiąc się delikatnie.

-Zabieg szycia rany kłutej przedramienia. Rana wykonana szkłem na głębokość około dwóch centymetrów. Pacjent opuścił szpital tego samego dnia – przeczytała płynnie z ekranu komputera. – Coś jeszcze?

Yoongi opanował chęć wyrwania jej długopisu, którym denerwująco stukała w blat i popatrzył na nią z wymuszonym jasnym obliczem.

-To wszystko, dziękuję bardzo. – Skłonił się. – Do widzenia, miłego wieczoru!

  W sumie życzenie jej miłego wieczoru można było uznać za celowo sarkastyczne, bo dziewczyna będzie siedzieć resztę dnia w szpitalu porządkując opatrunki i podkręcając pacjentom kroplówki. Jednak miętowowłosy kiedy pojął drugi sens swoich słów, prychnął tylko pod nosem, mocno pchając drzwi szpitala. Tak naprawdę gówno się dowiedział. W myślach przeszukiwał spisy miejsc, w których mógłby nabyć informacje o Taehyungu, gdyż cały czas uporczywie uwierał go obecny stan rzeczy.

  Wolnym, lecz stanowczym tempem doczłapał do tego miejsca. Tego konkretnego, niegdyś kojarzącego się z pierwszym spotkaniem swojego Tae, dzisiaj będące chorobą, która mu go zniszczyła. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego tu przyszedł. A może raczej – do kogo.

  Kroki stawiane przez niego na czarnych schodach były ciężkie, przepełnione gniewem i nienawiścią, jakby chciał zrobić dziurę w każdym stopniu, za każdą wyżłobioną dziurę w swoim sercu, gdy musiał patrzeć na podłamującego się Taehyunga. Już na piętrze szybko odszukał wzrokiem kilka kanap w rogu i bez zastanowienia ruszył w tamta stronę. Był tam. Siedział. Otoczony wianuszkiem swoich okropnych, zaćpanych szczeniaków. Śmiał się.

  Z tego gniewu, który niekontrolowany ogarnął całe jego ciało, nim zdążył się zorientować już trzymał Kibuma za kołnierz T-shirtu. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz na dźwięk wstrętnego śmiechu.

-Kogóż my tu mamy, hę? – zaczął bełkotać szatyn, odkładając do popielniczki tlącego się skręta. – Wreszcie zastępstwo za tamtego?

  Cała zgraja rozrechotała się. Yoongi nie wytrzymawszy, szarpnął ręką, którą trzymał ubranie starszego, wyciągając go tym samym zza stolika. Zaraz potem drugą dłonią chwycił Kibuma za szyję, zanim ten zdążył się w pełni wyprostować. Jasnowłosy zacisnął zęby, żeby mu po prostu od razu nie przyłożyć. Chciał się trochę nacieszyć.

-Gdzie on jest? – wycedził twardo.

Źrenice brązowowłosego jak na zawołanie rozstrzeliły się jeszcze szerzej, kiedy w umyśle znów pojawiła mu się jego ulubiona zabawka do wyżywania.

-Znikł! I żeby nie było; mi też jest z tego powodu strasznie przykro, stary.

-Przykro to ci dopiero będzie, jak będziesz się zbierał z parteru – odwarknął Yoongi i prędko zamachnął się na niego, by po ułamku sekundy uderzyć pięścią z całej siły jego szczękę.

  Odskoczyli od siebie pod wpływem tego ruchu. Kibum trochę oprzytomniał i teraz kumulował gniew, potrząsając bolącą żuchwą. Swoim kompanom rzucił ostrym tonem, żeby siedzieli na dupach i sam zrobił krok w kierunku Yoongiego, który właściwie tylko na to czekał, bo od razu wymierzył kolejny cios w nos szatyna. Krew bryznęła, a nawet mimo głośnej, dudniącej muzyki dało się słyszeć przekleństwo starszego.

smoke of love || taekookOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz