56: Do utraty tchu

870 98 7
                                    

  Znasz to uczucie, kiedy zdaje ci się, że wszystko staje w miejscu, a słyszysz tylko ciężkie bicie własnego serca i dziwny pisk w uszach? Nie możesz nawet mrugnąć, a twoje mięśnie zastygają, niczym oblane metalowym woskiem. Podświadomie chcesz coś zrobić, ale masz absolutną pustkę w umyśle i nie panujesz nad ciałem. I dopiero gdy ktoś cię dotknie, obudzi z tego transu, stopniowo uderzają w ciebie dźwięki, natłok myśli, zdarzeń, uczuć i emocji. Już czujesz swoje kończyny, ale one i tak same rządzą się sobą. Szok? Trochę zbyt delikatne określenie, lecz być może całkiem trafne.

  Natomiast zaraz po tym, jak Jimin złapał za ramię Jungkooka, wlepiającego wzrok w linię załamania klifu, ten odbiegł, chwiejąc się i zamarł ponownie przy metalowym stelażu starej wieży. Patrząc w dół, upadł na kolana, a pozorną ciszę rozdarł jego rozpaczliwy krzyk, mogący również być płaczem.

  Chłopiec starał dojrzeć się w ciemnej toni jakiegoś śladu Taehyunga, lecz jedyne co zobaczył wskazujące na jego obecność tam to mnóstwo ciemnej piany. Ciemnej, nie białej jak zazwyczaj. Ciemnej, jak plamy na skałach, o które obijały się fale. Plamy. Ciemne jak... Jak krew.

  Wstał, nogi mu drżały, cała reszta ciała też, drżał nawet obraz przed oczami, nawet krew w żyłach. Wrzasnął w spienioną nicość. Na próżno. Spróbował jeszcze raz, ale i wtedy z wody nie wynurzył się cały i zdrowy Tae, mówiący, że to tylko żart, albo głupi sen.

  Jimin próbował go złapać, zatrzymać, kiedy biegł w stronę wyjścia, ogarnięty przedziwnym amokiem. Uczuciem, jakiego jeszcze znał. Sam dla siebie nie potrafił sprecyzować jakiejkolwiek nazwy. W sumie nie skupiał się też na tym za bardzo. Generalnie nie był w stanie skupić się na niczym. Pędził przed siebie, w histerii, płaczu, co jakiś czas się potykając, lub wykręcając kostki. Przebiegł chodnikiem, potem wypadł na pasy dla pieszych, nieomal wpadając pod ruszający z przystanku autobus. Nie wiedział dokąd biegnie. Chciał gdzieś daleko. Gdzie nikt go nie znajdzie, a on znajdzie Taehyunga.

  Było już ciemno. Na ulicach tłoczyły się tłumy ludzi, zmierzających na plażę. Zaślepiony ciemnością i łzami Jungkook wpadł w jakąś boczną alejkę, jednak nie dane mu było pobiec spokojnie dalej, gdyż rozpędzony, wpadł na dwóch mężczyzn. Brunet nie zwrócił to uwagi, ale od obydwu wręcz cuchnęło alkoholem, który zapewne miał swój udział w tym, że owi mężczyźni nie puścili go dalej bez żadnego słowa.

  Jeden z nich chwycił oniemiałego Kooka za kołnierz i zarzucił na zamknięte drzwi jakiegoś starego sklepiku, mocno go do nich dociskając. Drugi, korzystając z unieruchomienia ich ofiary, przytrzymał chłopca za podbródek.

-Hę?! Tak to teraz małolaty traktują starszych od siebie?! – bełkotał i pluł pomiędzy słowami. – Jeszcze by pewnie spierdolił, jakby go nie złapać... Ojciec w domu, to cię, kurde, nie wychował...

  Zaraz gdy splunął po raz ostatni, zamachnął się i wbił swoją ciężką pięść w policzek Jungkooka. Ten, który go trzymał dołożył podobny cios z drugiej strony, jak gdyby dla wrednej symetryczności, po czym puścił materiał jego ubrania i kopnął z kolana w brzuch, przy okazji waląc dłońmi o ścianę. Kookie stęknął zduszenie. Miał wrażenie, że ogromny sopel lodu rozdarł mu żołądek i teraz kroi mięśnie, co jakiś czas kłując w ten żołądek, co by się przez przypadek na nowo nie złożył.

  Mężczyzna, krzyczący wcześniej, pochwycił prędko tył bluzy Kookiego, prawie, że przewracając się razem z nim od alkoholowego skołowania. Następnie szarpnął go za włosy, by spojrzeć mu w oczy, jego obite i pełne łez, swoimi rozbieganymi i nieprzytomnymi.

-Hej, chłopiec może iść spać dopiero, kiedy z nim, kurwa skończę – warknął znowu i zatoczył się odrobinę. – Sihyuk, weź go, no... Weź mu... Oj, kuźwa, wiesz...

  Sihyuk skrzywił się tylko, ruszywszy ku nim z wyciągniętymi przed siebie rękoma, żeby złapać nimi za ubranie Jungkooka i w niestabilnym rozpędzie zarzucić brunetem na metalowe drzwi jakiegoś sklepu, knajpy, albo pracowni. Chłopiec krzyknął przez ściśnięte gardło w momencie, w którym jego twarz, ramię, kawałek torsu, biodro, kolano i kostka zderzyły się z twardą i potwornie zimną powierzchnią. Zaraz potem druga połowa ciała także została zmiażdżona przy upadku na przemarznięty bruk, gdyż pijany Sihyuk nie był w stanie utrzymać bruneta w rękach. Ba, gdyby mu nawet na tym zależało.

  Jungkook momentalnie zalał się łzami. Miał wrażenie, że czuje ból każdej osobnej kości w szkielecie, każdego mięśnia i wszystkich miejsc, gdzie popękały mu żyłki. Sparaliżowany, trząsł się na tym chodniku, tylko czekając na kolejne ciosy.

  Myślał sobie trochę o Tae. Kiedy fale kłucia przelatywały po jego kończynach, tułowiu i głowie, wzywał blondyna, niewerbalnie błagając, by zabrał go ze sobą, żeby nie odchodził sam.

Taehyung...

  Zawył w płaczu, gdy przed oczami naprawdę pojawił mu się Taehyung. Uśmiechał się, mówiąc coś przy przetrząsaniu swojej złotozielonej grzywki. Mówił...

-Kookiszon...

  Jungkook wygiął się gwałtownie od niespodziewanego kopnięcia w bok. Zaraz po tym nastąpiło kolejne, trochę wyżej. Kolejne w udo, a w tej samej sekundzie także w lewe ramię.

-Aaa... Aauuu... Ahahaaa! T... Tae...– płakał, wijąc się żałośnie pod stopami swoich oprawców.

  Poczuł dziwne ukłucie gorąca na wierzchu jednej z dłoni, usłyszał kilka przekleństw pod swoim adresem i po chwili otoczyło go samo zimno silnego wiatru. Odcharknął. W żołądku wrzało mu boleśnie. Krzywiąc się uniósł dłoń, by zlokalizować powód ciepłego szczypania. I gdyby nie w miarę szybka reakcja, gęsta ślina spłynęłaby mu na twarz.

  Nie był w stanie panować nad łzami, zawodzeniem i spazmami, które wcale nie pomagały, wstrząsając obolałym ciałem. Nie pomagała także mroźna, twarda i krzywa powierzchnia chodnika, na którym przypadło mu leżeć. Nagle mimowolnie wykrzywiło go, przewalając na prawy bok i pod wpływem bolesnych torsji zaczął krztusić się czarną krwią.

  Oto fizyczne uosobienie tego, co uderzyło w niego gdy widział Tae, skaczącego z tej przeklętej wieży. Gdy zobaczył obryzgane czerwoną czernią ostre skałki i tak samo ciemną pianę wzburzonego morza. Gdy uświadomił sobie stratę.

  Rozwarł sklejone powieki. Chciał wstać. Biec dalej.

Trzy...

Zerwał się do siadu, z trudem opanowując mimowolne dążenie swojego ciała do ponownego rozłożenia się płasko na bruku.

-Aish – syknął jedynie.

Dwa...

Zgiął obolałe i zmarznięte nogi, by kucnąć i od razu prawie przewalić się do przodu na twarz.

Jeden...

Wstał.

-Aaaaaaaaaaa!

  Wszystko rozbolało naraz, z nową siłą. Nie zdołał się wyprostować, a i utykał z bólu całych nóg, ich stawów i bioder. Przytrzymując rozrywające go zimnem i gorącem kopnięte ramię, ruszył powoli dalej.

smoke of love || taekookOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz