Rozdział 15 B

1.5K 61 19
                                    

Podróż jest dość dziwna. Cały czas mocno trzymam się skrzyni, na której siedzę, żeby nie zlecieć albo nie wpaść na kogoś z drużyny. Przez pierwsze kilkanaście minut nikt się nie odzywa, aż w końcu ciszę przerywa Allison. 

- Więc... Jesteście z Chicago. - Spostrzegawcza, nie ma co. - Jak tam jest?

- Trudno powiedzieć - przyznaje Caleb. - Nie mamy zbyt szerokiego porównania. 

- Z punktu widzenia reszty świata to dość ciekawe - tłumaczy dziewczyna. - Monarchia, frakcje... Zawsze uważałam, że Serdeczni są trochę...

- Skąd wiesz o tym wszystkim? - pytam zaskoczona. Uśmiech zastyga na twarzy brunetki, która po sekundzie zaciska usta.

- Przepraszam - mówi, zerkając na nas w lusterku. - Za dużo powiedziałam. Tak już mam... Za dużo gadam, powinniście się tego dowiedzieć od Davida.

- Kim jest David? - dopytuje mój brat. Allison wzdycha.

- To dyrektor organizacji, dla której pracuję. I przepraszam, ale naprawdę nie powinnam wam o tym mówić. To nie tajemnica, ale chyba nie jestem właściwą osobą. Nie potrafię tłumaczyć.

- Wiesz - Scott pochyla się do przodu i spogląda na dziewczynę przez kratkę. - Ja zazwyczaj nie potrafię słuchać, ale byłbym wdzięczny, gdybyś spróbowała.

Peter i Miles przytakują, ale Allison wciąż nie wygląda na przekonaną. Zupełnie jakby miała zrobić coś wielkiego, a nie tylko wyjaśnić nam, dokąd nas właściwie zabiera.

- Proszę - dodaje Scott.

- No dobra - mamrocze niepewnie i mocno skręca kierownicą. - Nasz ośrodek to Agencja Bezpieczeństwa Genetycznego. Od... bardzo dawna zajmuje się waszym miastem i jeszcze kilkoma w całych Stanach Zjednoczonych. Naszą siedzibą jest stare lotnisko...

- Stanach Zjednoczonych? - przerywa jej Peter.

- Bezpieczeństwa Genetycznego? - wtrąca Caleb. 

- Lotnisko? - Marszczę brwi i wszyscy spoglądamy po sobie.

Allison znów wzdycha. To może rzeczywiście nie być takie proste.

- To nie ma być niemiłe, ale naprawdę niewiele wiecie. Przez całe pokolenia byliście odcięci od świata. Rzeczy, które dla nas są normalne, takie jak samoloty... Nawet nie wiecie o ich istnieniu. Jak mam wam opowiedzieć o świecie uwarunkowanym przez wojnę, o której nigdy nie słyszeliście, skoro dzisiaj go odkryliście?

Przez chwilę znów nikt się nie odzywa. W pierwszym odruchu jestem zła na brunetkę, chociaż właściwie sama nie wiem, dlaczego, ale potem przyglądam się jej twarzy i widzę, że jest jej szczerze przykro.

- Nie musisz mówić nam wszystkiego - odzywa się Caleb. Allison zerka na niego, ale szybko znów skupia się na drodze. - Ale i tak mamy trochę czasu, więc nie zaszkodzi spróbować. 

- Zacznijmy od czegoś prostego. - Scott znów pochyla się do przodu, przyklejając się policzkiem do kraty. Uśmiecham się lekko, rozbawiona. - Co to jest lotnisko?

~~*~~

Do Agencji docieramy jakąś godzinę później. To dobrze, bo mój mózg nie zniósłby już większej dawki informacji w tym momencie. Całe życie wierzyliśmy w dość proste idee. Że poza murami nic nie ma. Że Wielka Wojna wszystko zniszczyła. Że jesteśmy skazani sami na siebie. Dzisiaj, kilkanaście minut temu, odkryliśmy, że to wszystko jedno wielkie kłamstwo.

Nie wiem, co o tym myśleć. Ale na pewno nie czuję się z tym dobrze.

W międzyczasie zaczął padać deszcz. Złomek zatrzymuje się przed bramą i stoimy przez parę minut, a potem oba samochody wjeżdżają na teren ośrodka. Staram się zobaczyć jak najwięcej, ale przez ścianę deszczu, mało światła i kratę mam mocno ograniczone pole widzenia.

- No dobra, wysiadka - mówi Allison, otwierając drzwi i zarzucając na głowę kaptur bluzy. Wysiada, Caleb robi to samo i po chwili oboje stają przed nami po drugiej stronie ciężarówki. 

Niechętnie wychodzę na deszcz, od razu moknąc do suchej nitki. Nikt nie wygląda na szczególnie zadowolonego z faktu opuszczenia auta. 

- Chodźcie za mną - nakazuje brunetka, czemu nikt się specjalnie nie sprzeciwia. Kilka metrów przed nami idzie druga połowa drużyny z Zoe. Trochę przyśpieszamy kroku i szybko ich doganiamy.

- Cudowna pogoda - rzuca Nita, kiedy pojawiam się przy niej.

- W Kwaterze pewnie mają teraz piękne słońce - zauważam, na co posyła mi lekki uśmiech zza sklejonych i poskręcanych pasemek ciemnych włosów.

Zoe i Allison prowadzą nas równymi ścieżkami do środka budynku, gdzie wreszcie jest naprawdę ciepło. W środku jest mnóstwo urządzeń, których nazw nie znam, a ja nie mogę się powstrzymać, by ciągle się nie rozglądać.

- To kontrola bezpieczeństwa. - Zoe wskazuje na coś, co przypomina mi drzwi bez ściany. - W naszym ośrodku obowiązuje zakaz posiadania broni, do którego niestety wy też musicie się zastosować. 

Jakiś mężczyzna, na oko po trzydziestce, stawia przed nami pudło, w milczeniu uważnie nam się przyglądając. 

- Nowi - zauważa krótko, głosem niezdradzającym żadnych emocji. - Ostatnio robi się tu tłoczno.

Zoe przewraca oczami, ale zbywa jego komentarz. Prosi, żebyśmy oddali broń, więc wszyscy idziemy za przykładem Caleba i wkładamy pistolety do pudła. 

- Nie przejmujcie się - mówi do nas cicho Allison, kiedy już mijamy kontrolę bezpieczeństwa. - Agencja jest dość spora, ale w dużym stopniu odcięta od świata zewnętrznego. Nie wszyscy się znamy, ale przynajmniej kojarzymy, więc łatwo zauważyć, kiedy pojawia się ktoś inny, przeważnie z peryferii. Możecie budzić pewne zainteresowanie.

- Milutko - rzucam mimochodem, na co Caleb spogląda na mnie ostro. Nie mogłabym być dyplomatką, za dużo we mnie nieodpartej chęci do uzewnętrzniania własnej niechęci. Pod tym względem jestem chyba trochę podobna do Prawych. 

- Niestety, nie da się z tym nic zrobić. - Brunetka rzuca mi przepraszające spojrzenie. 

- Damy radę - zapewnia ją szybko Scott. Nakręcił się, nie ma co.

 Kobiety prowadzą nas długimi, szerokimi korytarzami, oświetlanymi przez blade świetlówki. W ośrodku jest mnóstwo okien, jednak jedyne, co przez nie widzę, to deszcz. Cały ośrodek przywodzi mi na myśl szpital, bo nie mam żadnego innego skojarzenia. Wydaje mi się, że to miejsce jest tak inne od wszystkiego, co znam, jak tylko może. Nie wiem, jak to możliwe, ale nawet Kwatera Główna wydawała mi się być bardziej znajoma od Agencji, a przecież nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się przesiadywać pod ziemią, nie wspominając o mieszkaniu. 

Może to kwestia ludzi. Niezgodni byli tacy, jak ja, wszyscy wychowali się w tym samym mieście, widzieli to samo, co ja. Chyba nigdy dotąd nie czułam się tak związana z Chicago, jak teraz. Może ludzie tak naprawdę nie wiedzą, czym jest dom, dopóki go nie opuszczą.

Idziemy przez dłuższą chwilę, ale nikt nie wydaje się być chętny do rozmowy. Jestem tak zmęczona, że nie mam nawet siły na ekscytację ani zdenerwowanie, chociaż odczuwam coś na kształt niepokoju. Domyślam się, że pozostali czują się podobnie. W końcu wchodzimy do pomieszczenia wypełnionego ekranami. Wszędzie stoją biurka z komputerami, na ścianach wiszą telewizory.

- Wow - wyrywa się Uriahowi. - To najbardziej absurdalne kino, w jakim byłem.

- Byłeś tylko w jednym - zauważa Zeke.

- Tak. I to jest bardziej absurdalne od tamtego.

Na środku pomieszczenia stoi mężczyzna, ubrany w szary garnitur, przez co przywodzi mi na myśl Marcusa. I nie jest to raczej pozytywne skojarzenie. Jednak w przeciwieństwie do ojca Tobiasa, ten uśmiecha się szeroko na nasz widok, chociaż w pobliżu nie ma żadnej kamery, przed którą musiałby grać sympatycznego. 

Mężczyzna szeroko rozkłada ręce, jakby chciał nas nimi objąć. W prawej dłoni ściska kubek z kawą. 

- Czekaliśmy na to od samego początku - mówi. 

Because I had You ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz