Szesnasty

648 54 4
                                    




Na samym skraju drewnianego wozu, ze swobodnie zwisającymi nogami, na których kostkach dźwięczały bransolety, siedziała piękna dziewczyna.

Bezruch, w którym tkwiła i pełne napięcia mięśnie mogły świadczyć tylko o jednym: nie chciała, by ktoś ją zauważył. Odwróciła lekko twarz i uważnie się czemuś przysłuchiwała. Lekki wiatr poruszył kolorowymi zasłonami upiętymi na dachu powozu, które w pieszczocie musnęły jej policzek.

- Aj! – wykrzyknął z irytacją mężczyzną. – Czego jeszcze baba chce? Mam dwa wozy i trzy tuziny kurczaków. I parę siwków. – To był Baval. Dziewczyna bez trudu rozpoznała jego niski, chrapliwy głos.

- Nie unoś się tak! – skarciła go baba i przez chwilę między nimi panowała nerwowa cisza.

Dziewczyna wiedziała, że baba będzie twardo negocjować warunki kontraktu, ale nie sądziła, że tak bardzo rozwścieczy tym Bavala.

- Oferuję ci co mam i więcej nawet, niż jakikolwiek inny Rom mógłby dać za piętnastolatkę – powiedział ze złością.

Carmen zagryzła pełną wargę i podciągnęła kolana do brody, otulając je ramionami. Obserwowała własne poruszające się, ubrudzone od ziemi palce u stóp i zaciskała powieki, wysyłając myśl, dokładnie tak jak nauczyła ją baba.

- Masz dar, księżniczko – mawiała, głaszcząc jej kształtne policzki wykrzywionymi ze starości palcami. – Wyssałaś go z mlekiem matki. My kobiety z rodu Kacica zostałyśmy obdarzone szczególnymi względami. Korzystaj z nich mądrze.

Ale umysł Bavala nie otwierał się tak łatwo, jak umysły innych ludzi. Był zbyt zawzięty i złośliwy, zbyt zapatrzony w siebie, by się poddać.

Być może miało to związek z tym, kim był. Jako syn wójta, po śmierci ojca odziedziczy przewodnictwo nad ich grupą. Do niego też należał największy tabór pełen tak pięknych i cudownych rzeczy, o których marzyły wszystkie dziewczęta.

Wszystkie z wyjątkiem Carmen.

- Dobrze wiesz, że jest znacznie cenniejsza, niż te wychudzone szkapy i stare wozy, które mi wciskasz. Równie dobrze mogę ją sprzedać jakiemuś gadzi – syknęła baba.

Carmen mogła sobie tylko wyobrazić wyraz twarzy Bavala. Wiedziała, że jest porywczy i namiętny i choć nie odważyłby się skrzywdzić babci, to mógłby wyżyć się na kimś innym, ale w zasadzie nic jej to nie obchodziło.

- Będzie żoną wójta – wycedził przez zęby Baval. – Nie ma nikogo, kto da jej więcej. I nie pozwolę, by jakiś gadzio tknął ją swoimi plugawymi paluchami.

Carmen obserwowała tańczące na drodze dwa cienie. Baba targowała się z wprawą. Sama przecież wyprawiła w świat swoich siedem córek i została jej już jedynie ukochana wnuczką, którą musiała się zająć, zanim w jej wątłej piersi przestanie bić serce.

Baba nie wiedziała jednak, że targuje się na próżno. Bo choć Baval z wyjątkowym jak dla niego spokojem cierpliwie uczył Carmen jeździć konno na swoich szalonych, diabelskich wierzchowcach, szeptał jej czułe słowa i kładł gorące pocałunki na jej spoconym karku, kiedy w pełnym galopie zeskakiwała z siodła prosto w jego ręce, to doskonale wiedziała, że był nieokrzesanym okrutnikiem, który odsyłał kobiety ze swojego namiotu posiniaczone i płaczące.

A Carmen postanowiła, że jej błękitne oczy pozostaną suche. Była zbyt wyjątkowa i piękna, by oddać się komuś tak mało znaczącemu. Wiedziała, że przeznaczono ją do rzeczy wielkich. Nie po to przecież miała najcudowniejsze czarne jak heban loki i skórę znacznie jaśniejszą, niż spotykano u Romów: była bardziej jak mleko z domieszką kawy, a nie na odwrót.

Gdy zgaśnie słońce [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz