Czterdziesty czwarty

534 51 43
                                    




W sobotni poranek dwudziestego pierwszego maja roku pańskiego tysiąc osiemset czternastego, Victor Elvaston, hrabia Ashford i posiadacz kilku jeszcze odziedziczonych tytułów, do których nie przywiązywał większej wagi, nerwowo przechadzał się przed ołtarzem w kościele Świętego Jerzego. Z coraz większym niepokojem, zerkał w stronę ogromnych drzwi wejściowych, w których z uporem nie stawiała się jego narzeczona, lady Vienna Ousborn.

Początkowo ignorował szepty, wybuchy śmiechu i prychnięcia, ale im więcej czasu mijało, tym większą odczuwał irytację. I lęk. Lęk? Tak, to co czuł niebezpiecznie zbliżało się właśnie do tej emocji. Coraz częściej myślał o tym, żeby przeskoczyć przez udekorowany obrusem ołtarz, wbiec do zakrystii i upić się winem mszalnym. Może to pomogłoby na zszargane nerwy.

Co jakiś czas zerkał także na swojego drużbę Ilones'a, który z typową dla siebie angielską flegmą albo polerował paznokcie, albo wzdychał, albo opierał się nonszalancko o ten kuszący ołtarz. Pastor rzucał obu młodym dżentelmenom groźne spojrzenia, jako że za nic mieli świętość kościelną, ale że płacono mu dużo, nie śmiał otwierać ust.

Victor więc przechadzał się nerwowo i za nic nie mógł powstrzymać nieposłusznych nóg, które zadawały mu się żyć własnym życiem. Patrzył na nie w zadumie, obserwując wyglancowane na błysk buty i wyprasowane w kant czarne spodnie.

Kiedy wybiła godzina jedenasta, a potem kwadrans po niej, szmery powoli cichły, ustępując na rzecz głębokiej, gęstej ciszy, która otaczała go ze wszystkich stron i która jasno sugerowała, że narzeczony został wystrychnięty na dudka. Ashford patrzył na wszystkich gości ze wzgardą, obrzucając ich w myślach najgorszymi, najkreatywniejszymi epitetami i nazywając sępami żądnymi rozrywki. Był na to przygotowany, ale to wcale nie znaczyło, że nie doprowadzało go to do szewskiej pasji.

A potem przez kościół przelała się fala szeptów i Victor spojrzał na drzwi. Stała w nich, ściskając ramię ojca. W prawej dłoni trzymała mizernie wyglądający bukiet kwiatów. Przystanęła na moment i promień słońca padł na jej kruchą sylwetkę. Wyglądała pięknie, a Victor był tym widokiem porażony.

Nie potrafił oderwać od niej zachwyconych oczu, ani ukryć na czas wyrazu błogosławionej, słodkiej ulgi, która zalała go od stóp do głów. Wtedy ruszyła w jego kierunku. Na wargach miała blady, drżący uśmiech i choć Victor wiedział, że ten uśmiech jest sztuczny, to z całych sił pragnął wierzyć w to, że jest tylko dla niego i że ona z największą ochotę zbliża się do nawy.

Dłonie mu spotniały, a w żołądku poczuł jak rozkrusza się kamień, który tkwił w nim od dwóch tygodni. Wiedział, że to jeszcze nie koniec, dopóki oboje nie wymówią słów przysięgi, ale wierzył, że to się stanie z każdym jej pewnym krokiem prowadzącym ją do niego.

Nie chodziło o to, że Victor chciał się ożenić z tą diablicą. Chodziło o to, że nie został porzucony przed ołtarzem. I choć był odporny na skandale, to mimo wszystko każdy nieco go osłabiał. A dzięki ślubowi będzie mógł wreszcie ochłonąć choć na chwilę i odpocząć od ciągłych walk z Vienną. Może to trochę ją uspokoi, może zakopią topór wojenny, a on wreszcie będzie mógł poddać się błogosławionym zabiegom swojej drogiej metresy, Lucie Sollow.

Ilones niepostrzeżenie ścisnął go za ramię, dodając mu tym samym otuchy. Victor odchrząknął i kiedy ten gad, wicehrabia Ousborn oddawał mu rękę swojej córki, wyczuł jej chłód przez dwie warstwy rękawiczek.

Spojrzał na nią i zwilżył ustami spierzchnięte wargi. Próbował spojrzeniem przekazać jej, że ją wspiera, że ma się nie martwić i że wszystko będzie dobrze. Że zadba o nią. Ale nie patrzyła na niego, wbijając wzrok w jego ramię.

Gdy zgaśnie słońce [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz