Trzydziesty piąty

583 51 9
                                    




Vienna zaczerpnęła głęboko powietrza i to być może był błąd, bo z miejsca odczuła ten oddech w każdym najmniejszym kawałeczku swojego ciała. Cała była obolała i choć jeszcze funkcjonowała na okruchach adrenaliny, to nieuchronnie zbliżała się do krytycznego punktu, w którym nieuchronnie się rozpłacze. Wiedziała, że to nastąpi, bo ból i strach już siały spustoszenie – kwestią czasu był moment, w którym wybuchnie.

Victor śmiał się jedynie chwilę dłużej, a potem jechali już w ponurym milczeniu. Oplatał ją ramionami: z początku mocno, ale teraz niedbale, jakby zaciskanie mięśni było ponad jego możliwościami, lub chęciami. I choć ściskał w palcach wodze konia, a jego szerokie uda oplatały jej nogi, to Vienna miała wrażenie, że to bardziej on polega na niej, niż ona na nim. Z każdym krokiem konia osuwał się nieco w przód, tak że Vienna zmuszona była niemal półleżeć na koniu, pokonana przez ciężar ciała Ashford'a.

Poganiali ogiera przez kilka pierwszych kilometrów, co jakiś czas rzucając zdenerwowane spojrzenia przez ramię. Oprychy księcia nie sprawiały wrażenia chętnych i gotowych do pościgu, ale co z tego, skoro urażona, a raczej zdeptana duma Stanforda mogła zmusić ich do działania.

To, co zrobił Ashford zrobiło na Viennie piorunujące wrażenie i choć do końca nie miała pojęcia od czego zaczęła się ta bójka w gospodzie, to musiała przyznać, że dobrze mu poszło, nawet jeśli przedzierali się teraz przez opustoszałe i zabłocone drogi na jednym zmęczonym już koniu i wydając z siebie dziwne dźwięki z bólu.

Bo to, co przez większość czasu słyszała Vienna, a co przynosiło na myśl upiorne rzężenie było niczym innym jak właśnie upiornym rzężeniem Victora. Koń sam z siebie zwolnił i zaczął niespokojnie krążyć, zataczając niewielkie koła.

Zatrzymali się przy rozwidleniu dróg: obie były w równym stopniu niezachęcające, zarośnięte i ciasne na tyle, że dwójka jeźdźców nie zmieściłaby się na jednym trakcie. Po lewej stronie mieli las teraz jeszcze jasny w blasku słońca, ale z każdą godziną będzie stawał się coraz bardziej odpychający, ciemny i niepokojący.

Vienna zaryzykowała nieśmiałe spojrzenie przez plecy. Trochę obawiała się tego milczenia Victora i choć na początku śmiali się jak opętani i spierali się, w którą stronę ruszyć, to od dłuższego czasu Ashford się nie odzywał, no chyba, że za rozmowę uznać pochrząkiwanie, dyszenie, jęki i stęknięcia, które czasami z niewiadomego powodu wywoływały w Viennie rumieńce, a już zwłaszcza wtedy, kiedy Victor robił to w akompaniamencie przypadkowych i niewinnych muśnięć gorącym oddechem jej karku, albo policzka.

- W którą stronę? – zapytała, ryzykując nieznaczne poruszenie. Victor jęknął żałośnie, ale zacieśnił uchwyt na wodzach konia, który wyczuwając słabość jeźdźca zaczął nierówno szarpać łbem. Vienna zauważyła, że palce Ashford'a bieleją z wysiłku, więc nakryła jego dłoń swoją i zacisnęła palce na wodzach. Koń uspokoił się i zarżał donośnie, co przy takiej ciszy zabrzmiało jak nieoczekiwany wystrzał z pistoletu.

- Obawiam się – zaczął Ashford – że będziemy zmuszeni przeprawić się przez las.

- Przez las? Zwariowałeś? – syknęła, wpatrując się w szeleszczące liśćmi drzewa.

- Jeśli chcesz dotrzeć do następnej gospody przed zmrokiem, to nie widzę innego wyjścia. Spójrz tam. – Wyciągnął ramię w bok, a Vienna zmrużyła oczy. – Ta ścieżka skręca w lewo i oplata las. Chyba prościej będzie skrócić tędy drogę, niż jechać naokoło, nie sądzisz?

- W moim przypadku skracanie drogi zawsze ją wydłuża – wymamrotała. – Mam beznadziejne poczucie kierunku.

- A ja nie, więc z łaski swojej zaufaj mi i ruszajmy w tamtą stronę.

Gdy zgaśnie słońce [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz