Rozdział II: POŻEGNANIE TAKSATORA (1)

11 2 1
                                    

Człowiek z walizką – Gryzety Gorgonu – Serią w pianole – Stać! Milicja! – Roben melduje się na pokładzie – Strzeż się starca, Margot – Suszarkę trafia szlag

Smród papierosów, trawionej rtęci i potu brudnych mężczyzn Margot nieodłącznie kojarzył się z dzieciństwem. Zalała ją więc fala wspomnień, kiedy przekroczyła próg „Czarnej dziury". Ledwo uchyliła dwuskrzydłowe drzwi, zdobione obscenicznym rytem rozkraczonych nóg, a uderzyła ją w twarz wilgotna duchota portowej knajpy. I nagle zdało się Margot, że nigdy tego miejsca nie opuściła, a nawet jeśli, to ono trwało pod jej nieobecność zawieszone w bezczasie, doskonale zakonserwowane, jak muzeum jej poprzedniego życia.

Oczy prędko przyzwyczaiły się do panującego w spelunie półmroku.

Margot rozejrzała się po sali. Godzina była tak późna, że aż wczesna, a mimo to, klientów nie brakowało. Rżnęli w karty, rechotali ze sprośnych żartów, sprzeczali się ze sobą, kłócili, wyzywali nawzajem i szarpali za koszule. A nade wszystko pili. Dzwoniły zderzane w toastach kieliszki, bulgotała przelewana do literatek rtęć.

Tytoniowy dym unosił się znad gwarnych stolików aż pod samą powałę ciasnej, ale wysoko sklepionej sali. Zwijał się w siwe esy-floresy, które łączyły się ze sobą, przenikały i wzorzystymi obłoczkami wślizgiwały na antresolę, skąd dobiegał jeszcze większy harmider. Z dołu nie szło dojrzeć przesiadujących u góry mężczyzn, ale za ich reprezentanta godnie robił przewieszony przez balustradę chłystek. Zielony na twarzy nadymał policzki, raz dyszał ciężko, raz nie oddychał wcale i wyglądał, jakby lada moment miał puścić pawia na gości, którzy pechowo dokładnie pod nim urządzili sobie koncert szant.

- Kto gryzety nie wyrucha i kto rtęci nie popije, niech go gwiezdna zawierucha, niech mu kuśka zgnije! - wyli nieświadomi wiszącego nad nimi niebezpieczeństwa.

A z drugiej strony sali dobiegała muzyka całkiem inna. Elektryczne pianole brzęczały archaicznymi szlagierami z ziemskich operetek.

Ich dźwięk rozchodził się po sali od płonącej czerwienią sceny. Na podwyższeniu, w blasku reflektorów tańczyły dziewczęta grube jak bele. Przystrojone w pióra i wykładaną cekinami bieliznę, kołysały biodrami przed tłumkiem oczarowanych klientów. Nawaleni faceci lgnęli do tancerek i jak zahipnotyzowani śledzili ich ociężałe ruchy.

Kropelki potu błyszczały na fałdach tłustych brzuchów i olbrzymich piersiach, ledwo ukrytych pod skąpymi stanikami. Dziewczęta potrząsały nalanymi ciałami, klepały się po okrągłych, drżących jak galareta udach i kręciły pomarszczonymi od cellulitu pośladkami. W rytm muzyki podskakiwały, zarzucały długimi, przemoczonymi włosami i zadzierały nogi nad głowy rozpalonych widzów. Parkiet giął się i trzeszczał pod ciężkimi stąpnięciami.

Margot rozpoznawała dwie lub trzy tańczące dziewczyny, ale unikała ich wzrokiem. Z naciągniętym na czoło kapturem i opuszczoną głową przeciskała się między stolikami. Mało kto zwracał na nią uwagę, bo wszyscy byli zajęci sobą albo wpatrzeni w erotyczny pokaz. Nie spojrzeli na nią ani tatuowani od stóp do głów robole z turpińskich kopalni, ani pijana w sztok załoga rybaków, ani nawet mężczyzna, któremu niechcący omal nie wytrąciła z ręki kufla piwa.

Udało jej się w końcu dotrzeć do ukrytych za sceną schodów. Zeszła do piwnicy, zostawiając za sobą operetkowe melodie, szanty i całą symfonię wykrzykiwanych do tancerek wulgaryzmów. Minęła cuchnące uryną toalety, po czym przeszła przez odrapane z farby drzwi, na których ktoś przybił tabliczkę: „Wejście tylko dla artystek – kurwa mać!".

Powietrze pachniało wilgocią, kiedy mijała kolejne drzwi i wchodziła coraz głębiej w labirynt piwnicznych, porośniętych grzybem korytarzy. Po tylu latach wciąż znała drogę na pamięć. Nogi same ją prowadziły, nie musiała się nad niczym zastanawiać. Po prostu szła przed siebie, dopóki nie stanęła przed drzwiami, na których widniał miedziany numer czterdzieści siedem.

Były uchylone. Przez szparę przy ościeżnicy sączyło się z wnętrza pokoju przyjemne ciepło i różowawe światło.

Otworzyła drzwi szerzej. Puchate boa zwisały z przeciągniętych pod sufitem pałąków, a na podłodze zalegały biustonosze, majtki, kiecki i szpilki. Wszystko skrzyło się od cekinów i brokatu, zewsząd starczały barwne pióra i pióreczka, a gdzieniegdzie połyskiwały czarno oklapłe skórzane cholewy kozaków.

Z tego wzburzonego garderobianego morza wyrastała wyspa eleganckiej toaletki z białego drewna. Na niej ustawiono obudowane żarówkami lustro, które biło jasnym żółtym światłem, niby latarnia morska.

Przy stoliku garbiła się drobna blondynka w okularach. Na dźwięk otwieranych drzwi, podniosła głowę znad cerowanej pończochy i w rozświetlonym lustrze sprawdziła, kto wchodzi. Przyjrzała się uważnie Margot – jej przeciwdeszczowej kurtce, trzymanemu w ramionach tobołkowi, jaskrawozielonym oczom błyszczącym w cieniu kaptura...

- Wisienka? To ty? - spytała z niedowierzaniem.

<>

Zaczynało świtać, kiedy tuzin milicyjnych transporterów przewalił się przez dzielnicę portową. Gorgończycy najpierw je usłyszeli, zanim zobaczyli. Warkot silników narastał i narastał, aż zagłuszył wszystko inne i wtedy z szarości turpińskiego poranka wyłoniły się ziejące spalinami poduszkowce.

Wielkie opancerzone pojazdy ledwo mieściły się w ciasnych uliczkach. Co rusz któryś grzmotnął w narożnik budynku albo zostawił po sobie szczerbę w fasadzie. Przechodnie uskakiwali sprzed najeżonych kolcami zderzaków i płaszczyli się przy ścianach kamienic. Spłoszone rykiem turbin szukaje kryły się po rynnach, a jeśli nie zdążyły, podmuch zmiatał je do rynsztoka tak lekko, jakby ktoś zdmuchiwał okruszki z obrusa.

Z początku transportery ciągnęły przez miasto zwartą kolumną, dopiero później rozdzieliły się na mniejsze grupki. Część przecisnęła się przez uliczki wokół targowiska, a inne krążyły po placu, nad którym górował pomnik turpińskiego bohatera-rolnika.

Największy z pojazdów, mieszczący w sobie małą armię milicjantów, ruszył okrężną drogą, przez szeroki zadrzewiony bulwar. Holował za sobą lawetę, z której celowała w niebo olbrzymia lufa działa przeciwlotniczego. Ludzie pokazywali sobie palcami tę armatę, a kiedy poduszkowiec mijał „Czarną dziurę", z balkonu na piętrze pomachały do niego dwie gryzety w szlafrokach. Paliły papierosy w szarówce poranka, chichotały cokolwiek nieprzyzwoicie i wykrzykiwały świńskie komentarze a propos kalibru działa.

Transporter minął knajpę, szereg sypiących się willi, zadeptany skwer, po czym zahamował ostro, kiedy drogę przeciął mu brunet w prochowcu z wielką walizą w rękach. Mężczyzna uskoczył sprzed opancerzonej maski pojazdu, nerwowym gestem przepraszając kierowcę. Otworzył się właz na dachu transportera i z wnętrza wychylił się oficer w hełmie z białymi literami „MT".

- Gdzie leziesz, łazęgo?! - objechał nieuważnego faceta.

- Już się zawijam, panie władzo! O co te nerwy? - odpowiedział mu Roben i z walizą pod pachą popędził dalej, ile sił w nogach. Z nadzieją, że dotrze do Dixiema, zanim w porcie rozpęta się piekło.

ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz