Rozdział V: WIELKI PŁASKOWYŻ MAAL (3)

3 2 0
                                    


Sprawdziła zawartość worka. Kompas, lornetka, prawie pusta manierka, trochę sucharów, napoczęta paczka pieluch, zapasowa amunicja do półautomatu i tomik wierszy Sajjada Al-Galana. Tak, zwłaszcza ten ostatni mógł się przydać w wędrówce przez pustynię. Margot klęła w duchu, że nie przygotowała się lepiej na tę wyprawę, ale przecież nie mogła jej przewidzieć. Na Turpinie miała spędzić jeden dzień. W przypadku poważniejszych perypetii ze dwa... Góra trzy! Przez myśl jej nie przeszło, że w ciągu doby wyląduje na Maalu samiutka jak palec... Nie, co gorsza, właśnie nie sama, bo z kilkumiesięcznym Aaronem, którego za wszelką cenę musiała utrzymać przy życiu.

Klęczała teraz pośród tego, co zostało ze śmigacza – bezkształtnych odpadów, gratów, metalowych odłamków zalegających w piasku. Klęczała, bo nie znajdowała w sobie siły, by stanąć na nogi. Czuła, że zawiodła i to ją przytłaczało. Nie znalazła kryjówki dla niemowlaka, nie była w stanie ocalić Feliksa, nie wiedziała jak skontaktować się z Dixiemem, ani nawet nie miała pomysłu, czym nakarmi siebie i Aarona. Zapłakała cicho, bo tylko na to znajdowała energię. Zastygła w rozpaczy z lewą ręką w worku, z prawą na główce niemowlaka. Oboje szlochali, każde po swojemu, choć jedno i drugie równie bezradnie.

Rękawem kurtki wytarła z policzków ciemną maź, w jaką zamieniły się drobinki piasku zmieszane z jej łzami.

Zmusiła się, by unieść głowę. Widok, który zobaczyła, do reszty odebrał jej nadzieję. Gdzie spojrzała, tylko piach i skały... Brunatna jałowa pustynia ciągnęła się po horyzont, gdzie przechodziła w stalowoszare niebo Turpina. Bo tak jak gdziekolwiek indziej na tej planecie, tak i na Maalu niebo wiecznie kryło się za chmurami. Z tą różnicą, że tutaj brakowało opadów. Brzemienne deszczem obłoki zrzucały z siebie balast wody dopiero nad nizinami. Ot, anomalia atmosferyczna, która doprowadziła do spustynnienia płaskowyżu.

Wiedziała o tym, bo gryzety dbały o swoje wychowanki i edukowały je w każdej dziedzinie. Nie szczędziły nawet geograficznych wykładów. Opowiadały więc o wiecznej suszy, jaka panowała na płaskowyżu, o znikomej roślinności tego terenu, a nawet z grubsza szacowały, ilu mieszkańców może żyć na tym odludziu. I ta liczba nie napawała Margot optymizmem. Maal od wieków był w zasadzie opustoszały.

Ponownie opuściła głowę i zobaczyła, jak naniesiony wiatrem piasek gromadzi się w fałdach spodni, jak powoli zasypuje jej nogi. Zaczęło się. Starczyło ledwie kilka minut bezruchu, by pustynia zabrała się za pożeranie przybyszów. Margot pobędzie tu jeszcze chwilę i na dobre zniknie pod ziemią. Po latach może ktoś odkopie mumię kobiety z dzieckiem w ramionach i uroni łzę nad tym pięknym obrazem miłości i śmierci. Albo po prostu przeszuka dwa trupy licząc na znalezienie kosztowności i srogo się rozczaruje.

Mimo beznadziei i rozpaczy, musiała wstać i iść. Nie wiedziała dokąd, nie wiedziała po co, ale tylko tak mogła uciec przed śmiercią. Chociaż na chwilę. Przecież nie chodziło tylko o nią. Dysponować własnym życiem to beztroski przywilej, ale decydować o losie dziecka – to już nie lada odpowiedzialność. Nawet jeśli to dziecko z siedemdziesiątką na karku.

Wstała więc, a każdy jej ruch był nierównym pojedynkiem z grawitacją. Siła ciążenia wzmocniona rezygnacją Margot nie chciała jej puścić. W końcu jednak dziewczynie udało się wstać z kolan. Zasznurowała worek, przerzuciła przez ramię i wyciągnęła przed siebie rękę z kompasem. Igła zadrgała, obróciła się w prawo i w lewo, potem znowu w prawo, jak gdyby nie mogła się zdecydować, po czym znieruchomiała.

Północ, południe, wschód, zachód... Ene due rabe... Azymut nie miał znaczenia. Nie miała pojęcia dokąd iść. Może tu, może tam, może siam... Byle nie kręcić się w kółko.

Schowała kompas i poszła przed siebie. Po prostu – przed siebie.

ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz