Rozdział II: POŻEGNANIE TAKSATORA (3)

3 2 2
                                    


Brunatna breja bryznęła na buty Rayta.

- Żarcie, żarcie, żarcie... - utyskiwał, kuśtykając wzdłuż rampy załadunkowej.

Załoga Dixiema stała w rządku, przygryzając paznokcie i patrząc w ziemię wzrokiem zbitego psiaka. Rubieżnicy wyglądali jak banda gówniarzy przyłapanych na paleniu omamki. Zerkali na siebie spode łba, trochę rozzłoszczeni, a trochę zażenowani sytuacją. Jedni klęli w myślach, inni się kajali, a oficer zrzucał kolejne skrzynie na bruk lądowiska. Pneumatyczną protezą unosił kilogramy ładunku, jak gdyby miotał tekturowymi pudełkami.

Wieka odpadały, zatrzaski puszczały i zawartość pojemników rozlewała się u stóp załogantów. W powietrzu unosił się kwaśny odór kiszonki.

- Za chwilę czeka nas regularna bitwa, moi mili, a wy, zamiast się do niej szykować, zapychacie łajbę po brzegi kiszkapem! - beształ ich Rayt. - Można myśleć żołądkiem, czemu nie, ale my spróbujemy w tej czarnej godzinie pomyśleć łbem, zgoda?

- Powinniśmy już być na orbicie – zauważył facet w pilotce i ciemnych okularach. Szorował butem o kostkę brukową, jak besta grzebiąca kopytem w ziemi, by pozbyć się przylepionego do podeszwy kiszkapu. - Mieliśmy odlecieć o świcie.

- Poprawka, kolego Yor! Mieliśmy odlecieć o świcie z Margot, Egonem i Robenem na pokładzie. Ponieważ oni mają opóźnienie, to i my spieprzymy stąd z pewnym poślizgiem. - Rayt ściągnął z rampy ostatnią skrzynię, poprawił kapelusz i powiódł wzrokiem po budynkach otaczających lądowisko. - Lada moment zawitają tu oddziały turpińskiej milicji. Na szczęście dla nas siły porządkowe tej planetki to banda kretynów. Starczy dać im dostatecznie dużo czasu, a sami palną sobie w łeb. Jakie więc stoi przed nami zadanie?

- Dać im dostatecznie dużo czasu? - zapytał niepewnie ciemnoskóry mięśniak ze śladem po oparzeniu na twarzy.

- Nie inaczej! - przytaknął Rayt. - Isab popisał się właśnie ostrością umysłu, której niejeden mógłby mu pozazdrościć. Chciałbym, żeby reszta z was poszła jego śladem i skleciła barykady z autołapów. O, tutaj, tutaj i jeszcze tam! - Wymachiwał metalową ręką, wskazując miejsca wokół unoszącego się nad ziemią Dixiema. - Załadujcie broń, zajmijcie pozycje i czekajcie na dalsze rozkazy. Będziemy bronić statku, zanim pierwsza nie wróci z braćmi de Vignemont. Rozumiemy się?

- Tak jest! Tak jest... - odpowiedziała załoga. Jedni z większym, inni z mniejszym entuzjazmem.

Rozbiegli się po lądowisku, wskakując do kokpitów porzuconych autołapów. Silniki zagrały i pojazdy zaczęły formować półkole wokół trapu krążownika. W tym czasie blondyn w stroju oblatywacza i drugi z mięśniaków, o łagodnych, kobiecych rysach twarzy, stanęli na warcie przy pojmanej obsłudze portu. Zakładników spętano, zakneblowano i posadzono w kręgu, by łatwiej było ich pilnować. Z dokerów wyparował już lęk i teraz wściekle zerkali na dwóch uzbrojonych w karabiny strażników.

Rayt doglądał przygotowań. Mamrotał coś pod nosem, zerkał na kieszonkowy zegarek i nerwowo mierzwił palcami rudą brodę. W końcu zadarł głowę, przyłożył zdrową dłoń do zawiniętego ronda kapelusza i spojrzał na najwyższy, porośnięty antenami pokład statku. Wpatrywał się w niego, dopóki w szarówce pochmurnego świtu nie dojrzał postaci wysokiego mężczyzny w zdobionym ptasimi piórami płaszczu. Zamachał do niego i poczekał aż tamten odpowie z wysoka takim samym gestem. Zaraz potem obok egzotycznie odzianego faceta pojawiły się sylwetki paru innych, podobnie ubranych. Każdy dzierżył w dłoni długi na półtora metra karabin wyborowy.

- Powiem tak, Feliks – Rayt zagadnął blondyna pilnującego zakładników, - nie wiem, jakie wrażenie zrobią nasi Mahakanie na turpińskiej milicji, ale mnie oni przerażają.

ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz