Znowu w siodle – Cienie na wzgórzach – Spokój ranczerów – Sen o martwej dziewczynce – Klasztor – Przynieście nafty, chłopcy! – Ciąg dalszy jednak nastąpi
Okręt mknął do góry, ona – w dół.
Ściskany w dłoniach habit plątał się i łopotał na wietrze. Suchy wiatr wdzierał się do gardła, boleśnie drapiąc w krtani. Margot dławiła się nim, a przed jej załzawionymi oczami wirowały na zmianę to szarawe budynki Miasta Tysiąca Katedr, to czarna kanonierka. Statek unosił się w ogniu silników i aureoli rozedrganego powietrza.
Walcząc z wiatrem, Margot udało się wreszcie rozprostować habit w wyciągniętych nad głową rękach. Poczuła, jak materiał wybrzusza się i sztywnieje pod naporem powietrza. I w jednej chwili dziewczyna poderwała się do góry na latającym wynalazku modlitek. Świat znów zatrzymał się w miejscu, a ziemia była pod nogami, chmury – nad głową.
Szarpnęła ściskaną w dłoniach tkaniną, ale sterowanie prowizoryczną lotnią nijak jej nie wychodziło. Mogła tylko szybować przed siebie i patrzeć, jak kanonierka felczerów mija mury miasta. Okręt umykał jej z prędkością, o której mogła tylko marzyć.
Nie traciła jednak nadziei, bo piloci po wyrównaniu lotu nie uruchomili głównego napędu. Lecieli nisko i korzystali wyłącznie z silników manewrowych. To dodawało Margot otuchy, bo znaczyło, że nie planują długiego lotu. Nie zamierzali opuszczać Turpina, ani nawet płaskowyżu. Ich lądowisko musiało znajdować się na Maalu, może kilka godzin drogi od Miasta Tysiąca Katedr. Nie wszystko było stracone. Jeszcze mogła ich dopaść, jeszcze mogła uratować Aarona, jeszcze...
Rozległ się daleki huk wystrzału i pocisk śmignął koło ucha Margot. Zerknęła przez ramię i zobaczyła malutką postać Agłai. Wychylona z okna dormitorium przeorysza strzelała raz po raz ze swojej flinty. Pokrzykiwała i machała rękami do dwóch innych zakonnic, które na jej rozkaz rzuciły się z katedralnej wieży i rozpostarły czarne skrzydła habitów.
Zdobione gargulcami kopuły rosły w oczach. Margot kombinowała, gdzie wyląduje, ale każde miejsce wydawało się równie dobre i równie złe. Dach, dzwonnica, uliczka... I tak nie była w stanie kierować lotem, choć wciąż próbowała, ciągnąc to za jedną, to za drugą połę rozpostartego nad głową habitu. Koniec końców prądy powietrza bez jej udziału wybrały, że zakończy lot na dziurawym daszku jakiejś rudery, której zmiennokształtne ściany zrosły się z okalającym miasto murem.
Ledwie dotknęła stopami dachu, a ten zatrzeszczał pod nią i zawalił się z ceramicznym łoskotem dachówek. W chmurze drzazg i trocin przeleciała przez potrzaskaną więźbę i miękko legła na stosie słomy.
W pomieszczeniu czuć było smród zwierzęcego potu. Zewsząd dobiegało brzęczenie much i głuche dudnienie, jakby gigant kołatał w zatrzaśniętą bramę. Margot zajęło chwilę, zanim jej oczy przywykły do ciemności i zanim zdała sobie sprawę, że znalazła się w stajni, a hałas powodowały besty. Przestraszone nagłym pojawieniem się intruza wierzgały nogami o ściany boksów. Kurz unosił się pod sufit, a deski trzeszczały przy uderzeniach zwierząt.
Margot wytężyła wzrok, bo przez moment zwątpiła, czy to rzeczywiście besty. Tak, to były one, choć tylko po części przypominały swoich krewniaków z rozlewisk w okolicach Gorgonu. Besty z Wielkiego Płaskowyżu Maal, w przeciwieństwie do tych hodowanych na bagnach, porośnięte były grubym futrem, które grzywą opadało im na ślepia i wilgotnymi kędziorami zwisało z brzucha. Żywy dowód na to, że besty potrafią się zaadaptować do każdych warunków, nawet surowego klimatu pustyni.
- Jest w środku! Wpadła przez dach! - krzyknął ktoś na zewnątrz.
Modlitki nie dawały za wygraną i jeśli Margot chciała im zwiać, musiała prędko wymyślić, jak to zrobić. Sięgnęła do kabury pod kurtką, ale nie znalazła w niej swojego półautomatu. Zgubiła go podczas tej przeklętej narkotycznej orgii... Zgubiła – dobre sobie! Podstępne mniszki z premedytacją ją rozbroiły.
Rozglądała się po zasłanej słomą stajni za czymkolwiek, co mogłoby w jej ręku zamienić się w broń. Starczyłyby zwykłe widły, łopata, kawał kija... Niczego takiego nie znalazła, ale jej wzrok padł na coś innego, może i lepszego – wiszącą na haku uprząż.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...