- Obudź się – usłyszał głos Egona.
Nie, nie Egona... Otworzył oczy i zobaczył za kratami uśmiechniętą twarz o śniadej karnacji. W mroku przełamanym ćmieniem przykurzonych żarówek skóra nabrała ciemnobrunatnej barwy, a na policzku połyskiwał bliznowaty ślad po oparzeniu.
Isab przełożył przez pręty klatki parującą menażkę, z której sterczał trzonek sztućca. Postawił ją na podłodze i do mikstury zapachów zasmradzających ładownię dołączył aromat bigosu.
- Wołałeś go przez sen.
- Nikogo nie wołałem, odczep się – odburknął Roben. Usiadł na pryczy, przetarł zaspane oczy, a potem schylił się po menażkę. Szarobura ciapa wyglądała odpychająco.
- Niech ci będzie, nie wołałeś, przecież się nie upieram – Isab machnął ręką i spytał, już bez uśmiechu: - Jak ci jest w tej norze?
- A jak ma być? Ciemno, duszno i cuchnie. Ale dorobiłem się tutaj takiego pierzastego przyjaciela. Niewiele gada, trochę marudzi, niby śpi, a nie śpi... Sympatyczny gość!
- Znam człowieka. Spałeś jak zabity, a ja pół godziny próbowałem go spławić, żebyśmy mogli w spokoju porozmawiać. W końcu poszedł, ale co się namęczyłem, to się namęczyłem. Powiem ci, że trudni w obyciu ci Mahakanie.
Roben w milczeniu wcinał bigos – głód wziął górę nad smakiem potrawy.
- Tym gadaniem, że Rayt nas zabije, zasiałeś niezły ferment – ciągnął Isab. - Wiesz, ile trzeba było to odkręcać? Chłopaki łykają plotki jak kumbar pikle, więc dopowiedzieli sobie najdziwaczniejsze szczegóły. Że wśród załogi grasuje pasożyt, który wysysa nasienie z jąder i eliminujemy zarażonych, że felczerzy przeniknęli na pokład i musimy rozstrzelać podejrzanych, że brakuje tlenu dla tak dużej załogi, że testujemy broń biologiczną, że kuk ich truje... To ostatnie było jeszcze jako tako podparte faktami, bo wszyscy dostali rozstroju po wczorajszej kolacji. - Widząc, że Roben odłożył łyżkę i przestał przeżuwać to, co już miał w ustach, Isab prędko dodał: - Nie, nie! Na kolację były szarpańce! Po bigosie nikomu nic nie było! No, oprócz młodego Gusa, ten to się pochorował... - Ugryzł się w język. - Nieważne! Jedz, jedz! - Potrząsnął głową, jakby zaprzeczał temu, co przed chwilą powiedział, po czym wrócił do tematu: - W każdym razie panika była nie z tej ziemi! Rayt musiał w końcu wyjawić wszystkim swój plan, nawet tępym majtkom, którym nigdy nic się nie mówi. A potem wziął się za dementowanie tych wszystkich farmazonów. Tłumaczył, jak chłopu na roli, że nikogo nie chce zabić i że nikomu żadna glista nasienia nie wyjada...
- To przecież prawda.
- Z tą glistą? - Isab pobladł na twarzy.
- Z jaką glistą! - Roben popukał się w czoło. - Z tym, że Rayt chce wszystkich zabić!
- Ha! Dla ciebie prawda, a wśród reszty zdania są podzielone! Jedni mówią, że chce, drudzy, że wcale nie. Są tacy, którzy stoją za nim murem i aż się rwą na bitwę z Maderą, ale więcej znajdziesz takich, co szepczą po kątach, że Rayt ześwirował. Co rusz wybuchają kłótnie, zaufania zero, rewolta wisi w powietrzu. Re-wol-ta! Armand jako tako trzyma w ryzach swoich palaczy, ale moje chłopaki... - Przewrócił oczami. - Bałem się ich zostawić samych, kiedy tu szedłem. Na domiar złego w maszynowni jest piekielna temperatura, odkąd zaczęliśmy palić rezerwą. Ludzie narzekają okrutnie, a to tylko pogarsza nastroje.
- A co ty o tym myślisz? - spytał Roben, wyskrobując z dna menażki resztki bigosu.
- Nie dziwię im się. Faktycznie jest strasznie gorąco.
- Co myślisz o planie Rayta?
- Ach, o tym! Nic nie myślę, bo, po prawdzie, wcale go nie rozumiem. Jeżeli, tak jak mówi, zależy mu na tym, żeby wrócić po Margot i Feliksa...
- Na pewno nie w tym rzecz. Rayt wreszcie znalazł pretekst, żeby ich porzucić i dalej cieszyć się w najlepsze rolą kapitana. Teraz nikt mu nie zarzuci, że dla własnej korzyści zostawił kompanów na pastwę losu. Musieliśmy uciekać, więc uciekliśmy. Jemu to pasuje.
- Więc po co chce wracać? Na co mu ta bitwa z Maderą?
- Dobre pytanie!
Roben odłożywszy menażkę, wsparł się na łokciu i zabrał za skręcanie poobiedniego papierosa.
- Przecież on stawia wszystko na jedną kartę. Więcej! Zagrywa va banque mając w ręku same blotki. - Isab przysiadł na jednej z zalegających w ładowni beczek. Przygryzał wargi i marszczył czoło, jakby kazano mu rozwiązać równanie z samymi niewiadomymi.
- Zaraz, zaraz! - Robena olśniło nagle. - Keg mówił, że Rayt potrzebuje cudu. Pomylił się. Chodzi o dwa cudy. Jeden już się wydarzył. Magnitor przegonił nas z orbity Turpina, a więc Rayt nie musi się dłużej przejmować tym, że Margot wróci na pokład i upomni się o swoje. W najbliższym czasie to się nie wydarzy. Ale właśnie w tym sęk! Rayt nie chce przedłużać swojej kadencji o tygodnie, miesiące, czy nawet lata, tylko zagwarantować sobie dożywotnią władzę na Dixiemie. I sukinsyn właśnie wymyślił, jak to zrobić!
- Czyli jak?
- Porwie się na to, czego nikomu jeszcze nie udało się dokonać. Rozprawi się z Maderą, z samą królową talaru! Wyobraź sobie! Jeśli odniesie zwycięstwo, zdobędzie nietykalność. Nikt go nie nazwie uzurpatorem. - Podekscytowany rozwiązaniem zagadki Roben poderwał się z pryczy i zacisnął dłonie na kratach. - Choćby Margot wróciła na pokład, a Aaron w magiczny sposób znów stał się dorosłym człowiekiem... Ba! Setki poprzednich kapitanów Dixiema mogą wstać z grobów, a i tak nic mu nie zrobią. Jemu? Pogromcy Madery?
- Naprawdę sądzisz, że to nabierze takiego znaczenia?
- Chcesz czy nie, ten, kto rzuci Maderę na kolana, stanie się prawowitym władcą tej łajby. Taka prawda!
Isab nie wyglądał na przekonanego. Wydął wargi, pokiwał głową na boki i chciał już coś powiedzieć, ale Roben nie dopuścił go do głosu.
- Przyprowadź mi Yora! Muszę z nim pogadać, póki czas.
- Dlaczego akurat z nim?
- Bo... Bo tak! Keg mówił... Zresztą, nieważne! Przyprowadź go!
Roben coraz mocniej zaciskał dłonie na kratach, jakby chciał je wyrwać gołymi rękami. Patrzył przed siebie wzrokiem podnieconym, a jednocześnie nieobecnym. Zdawało się, że nie widzi Isaba, ani niczego innego, a zagląda do wnętrza swojej głowy, gdzie gonitwa myśli układała się w jakiś plan – może genialny, może zupełnie oderwany od rzeczywistości.
- Zjadłeś? - spytał Isab, wskazując na menażkę po bigosie. Mówił ostrożnie, delikatnie, jak do wariata, którego lepiej nie drażnić. Nie doczekał się odpowiedzi, więc sięgnął przez pręty po puste naczynie. Minę miał przy tym nietęgą, jak gdyby wsadzał rękę do klatki drzemiącego gryzoszpona.
- Wiesz – ciągnął Roben, nie zwracając uwagi na to, co robi Isab, - to brzmi niedorzecznie, ale nawet najbardziej nieprawdopodobne wyjaśnienie musi być prawdziwe, jeśli wykluczy się wszystkie inne.
- Chyba za dużo się naczytałeś tych książek o detektywach z Nikosa.
- Zaufaj mi, Isab. Czuję... Nie czuję! Jestem przekonany, co do intencji Rayta. I jeśli mam rację, a wiem, że mam, może nas uratować tylko jeden człowiek. Tylko jeden!
- Yor? Naprawdę? Ten narwaniec?
- Przyprowadź go. Nie proszę o nic więcej.
Spotkali się wzrokiem i Isab dostrzegł w oczach Robena coś, czego nie widywało się często w butnych spojrzeniach chłopaków z Dixiema. To było nawet więcej, niż rozpacz. Coś innego, niż błaganie. Desperacja? Ale dlaczego spotkanie z Yorem było tak ważne? Czemu w nim mieli pokładać całą nadzieję?
- Nie mogę zdradzić nic więcej – powiedział Roben, czytając z twarzy Isaba, jak z otwartej księgi. - Raz jeszcze proszę, żebyś mi zaufał. Pójdziesz po niego?
- Spróbuję – zgodził się w końcu Isab, choć nie bez oporu. Kierując się w stronę wyjścia dodał jeszcze: - Spróbuję ci zaufać. A później zobaczę, co z Yorem.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...