- Warto było! - Yor kręcił młynka lustrzankami, ściskając w dłoni ich wytarty zausznik. - Choćby po to, żeby zobaczyć, jak Rayt się piekli. „Do ładowni z nim! Do ładowni!" - zaskrzeczał, po czym zaśmiał się z własnej parodii. - Tobie się to może nie opłaciło, ale ja bawiłem się przednio!
- Cieszę się twoim szczęściem – odparł Roben, przez kraty wodząc wzrokiem za przechadzającym się po ładowni Yorem.
- Ty jednak jesteś łobuz! - ciągnął tamten. - Trochę fajtłapa, ale, jak się okazuje... łobuz! - Przejechał paluchem po jednej ze skrzyń i ze wstrętem spojrzał na ciemny ślad, który zostawił w grubej warstwie kurzu. - A teraz mów, po co kazałeś mi tu złazić? Chcesz mi wyznać, co tak naprawdę zrobiłeś z Egonem i Margot? - Zachichotał. - O to chodzi?
- Spierdalaj.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. – Yor ukłonił się błazeńsko i ruszył w stronę wyjścia. Na tyle wolno, żeby Roben miał szansę go zatrzymać. Tak też się stało.
- Czekaj, czekaj. Pogadajmy na poważnie. Rayt zwariował...
- Ostatnio często to powtarzasz, a mnie się wydaje, że przyganiał kocioł garnkowi!
- Rayt zwariował, a ty nie jesteś w ciemię bity. Nie chcesz wylecieć w próżnię, kiedy działa Magnitora podziurawią kadłub.
Yor zamruczał pod nosem, obrócił się na pięcie i ponownie zbliżył do klatki.
- Skąd ten pesymizm? - spytał. - Nie słyszałeś, że szykuje się bitwa, jakiej jeszcze nie było...
- Słyszałem.
- ...i że Rayt zatryumfuje w niej jak kapral Herting nad satrańskimi rebeliantami?
- W to akurat nie wierzę. I ty też nie.
- Hm, hm, hm...
Znowu pomrukiwanie, znowu kręcenie głową. Roben nie znosił Yora. Nikt za nim zresztą nie przepadał. Bo jak darzyć sympatią złośliwego blondasa, który wiecznie cwaniakuje, a zamiast mówić wprost, szydzi, kpi i miga się od odpowiedzi? Takiego typka można co najwyżej tolerować. A i to wymaga sporo wysiłku.
Chociaż nie zawsze tak było. Roben pamiętał, że ich znajomość zapowiadała się zupełnie inaczej. Ba! Kiedy Yor zaciągnął się na Dixiema, przylgnął do niego przydomek zaginionego brata de Vignemont.
Był w podobnym wieku, co synowie Aarona, i początkowo nie odstępował ich na krok. Niestety, prędko zaczął chadzać własnymi ścieżkami. I nikt nie wiedział dokąd, po co, ani za ile... Zwłaszcza to ostatnie wszystkich okrutnie frapowało.
Jeżeli kogoś można było nazwać indywidualistą, to właśnie jego. Indywidualistą pełną gębą! Było rzeczą wiadomą, że gdyby Yor miał wybierać między zyskiem dla siebie, a życiem kompana, bez wahania zdecydowałby się na to pierwsze. Starczyło parę miesięcy, żeby tą postawą zraził do siebie załogantów. Jednak towarzyskie braki nadrabiał celnym okiem, bystrym umysłem i brawurą. Te zalety ceniono wśród rubieżników, więc Aaron patrzył przez palce na samowolkę młodego awanturnika.
Ilekroć więc Dixiem zawijał do portu, Aaron nie miał nic przeciwko temu, że Yor znikał na dobę czy dwie, a kiedy pojawiał się przed odlotem, to przeważnie żegnany przez jakąś pannę słanymi z płyty lądowiska całusami lub z kieszeniami wypchanymi szmalem. Nikt nie dopytywał, a Yor niczego nie wyjaśniał. Wiadomo było, że pytać nie ma po co, bo w odpowiedzi można usłyszeć co najwyżej sprośny żart.
To czym tak naprawdę parał się Yor? Egon podsłuchał kiedyś w karczmie, jak tamten dyskutował konspiracyjnym szeptem z lichwiarzami z Abakuka. Roben z kolei znalazł w kajucie Yora notatki dotyczące rozmieszczenia min w przestrzeni niczyjej między Koratem i Srebem. Znowuż któregoś razu udało się z tajemniczego cwaniaczka wyciągnąć po pijaku, że współpracował z gangiem Trupich Główek...
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...