Rozdział VII: OSTATNIA WALKA MARGOT (3)

3 1 0
                                    

Po paru godzinach besta opadła z sił i teraz tylko człapała niemrawo między pustynnymi wydmami. Nawet dla zahartowanego w surowym klimacie zwierzaka taki galop okazał się morderczy. Wierzchowiec wlókł się ze zwieszoną głową, dyszał ciężko, parskał, a jego gęste brunatne futro parowało potem. Długi jęzor wysunął się z paszczy i kołysał w rytm powolnych kroków.

- Prr! Już, już, stój, mała! – zlitowała się Margot, po czym stanęła w strzemionach, żeby rozejrzeć się po okolicy.

Jak okiem sięgnąć, wokół rozciągało się morze piasku. Kanonierka już dawno znikła za horyzontem i ani na niebie, ani na ziemi nie został po niej ślad. Margot mogła tylko zakładać, że wciąż podąża tropem felczerskiego statku, ale monotonny krajobraz utrudniał orientację. Pozostało jej tylko wierzyć, że trzyma raz obrany kierunek.

Wierzyć... Tak, wiele rzeczy było w tym momencie wyłącznie kwestią wiary. Przede wszystkim to, że Aaron żyje. Wiedziała wprawdzie, że felczerzy prędko i bezlitośnie rozprawiają się z zakażonymi, ale łudziła się, że w przypadku Aarona będzie inaczej. Przecież nigdy jeszcze nie widzieli tak młodego wcześniaka. Na pewno będą chcieli go zbadać, może zabrać do laboratorium poza Turpinem, może... Aaron żyje, koniec, kropka! Innej możliwości Margot nie dopuszczała do siebie. Wierzyła w to tak mocno, jak w felczerską bazę, która musiała znajdować się na Maalu, tuż za linią horyzontu, może za następną wydmą...

Zeskoczyła z siodła. Besta i tak musiała chwilę odsapnąć, a to dawało Margot okazję do przejrzenia juków, których nie zdążyła sprawdzić, kiedy siodłała zwierzę w stajni. Wsunęła rękę w skórzane sakwy, ale nie znalazła wiele. Owszem, była tam manierka, ale pusta. Był też nóż, ale to nie to samo, co spluwa. Na najprzydatniejsze znalezisko natrafiła nie w jukach, ale w kieszeni własnej kurtki. Okazał się nim kompas, o którym sądziła, że przepadł w Mieście Tysiąca Katedr, podobnie jak półautomat i parę innych rzeczy. Tymczasem on jeden ocalał na dnie kieszeni i Margot wreszcie mogła upewnić się, że zmierza na zachód, tam, gdzie zniknął czarny sopel kanonierki.

- Oj, coś ty taka nerwowa? - Bestę wyraźnie irytowało, że ktoś majstruje przy jej siodle. - Charakterna dziewczynka! To musisz wiedzieć, że trafił swój na swego. - Margot zaśmiała się, przebierając palcami w mokrych kłakach zwierza.

Besta zarzuciła grzywą i obnażyła kły obu szczęk, w których błyszczało solidne stalowe wędzidło. Była szczupłą klaczką – Margot wreszcie miała czas, żeby lepiej się przyjrzeć, – na oko niestarą, o pięknej linii tułowia, z którą kontrastowały szerokie, muskularne nogi. Takie proporcje były szczególnie cenione przez znawców gatunku. Mówili, że najbardziej rącze z wierzchowców to te, których kończyny są grubsze niż brzuch. Oczywiście, była w tym przesada, ale niewielka. Łapy miały być umięśnione, a żebra przebijać przez skórę. I taka też była skradziona modlitkom klacz.

- Musimy nadać ci jakieś imię, co? - powiedziała Margot. - Taka jesteś śliczna, taka zarośnięta... To może... Hm... Kosmatka? Pasuje?

Besta spojrzała na nią jadowicie żółtymi ślepiami, po czym potrząsnęła łbem. Zupełnie, jakby zgadzała się z tym, co się do niej mówi.

- W takim razie miło cię poznać.

Margot na powrót wspięła się na siodło. Klepiąc zwierzaka po karku, ujęła wodze w dłonie. Zerknęła na porysowaną pajęczyną pęknięć tarczę kompasu i trąciła butami boki besty. Kosmatka posłusznie ruszyła z miejsca, choć wyraźnie było jej nie w smak, że postój dobiegł końca. Wyraziła swoje niezadowolenie przeciągłym, basowym pomrukiem.

- Nie marudź, dziewczyno – ofuknęła ją Margot. - Mamy felczerów do ubicia i przyjaciela do uratowania. Nie czas na dąsy.


ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz