Zbierały się nad nią czarne chmury. Dosłownie. Płynęły po niebie jak pasmo górskie, oderwane od ziemi i wyrzucone w powietrze wielgachną ręką tytana. Czarne obłoki zlepiały się w podniebne granie, przełęcze i szczyty. W głębi tych gigantów czasem coś błysnęło, jakby eksplozja, a czasem przeskoczyła długa na kilometry iskra. Kolejna burza nabierała mocy – powoli, ale nieustępliwie. Zasysane przez nią powietrze rozpędzało się po płaskowyżu i podrywało z ziemi ziarnka piasku, które migotały w błyskach piorunów i rudawą mgiełką rozsnuwały się nad płaskim jak stół krajobrazem.
Jak okiem sięgnąć, przed Margot roztaczała się otwarta przestrzeń Maalu, na której próżno było szukać jakiegokolwiek schronienia. Może i lepiej – pomyślała. Tym razem już nie umknie śmierci. Złowieszcze niebo wypatrzy ją na ceglastym płaskowyżu i razi błyskawicą. I to będzie ostateczna kara za wszystko, co dała radę spieprzyć, odkąd wróciła na tę ponurą planetę.
Ponoć w chwili poprzedzającej śmierć przed oczami przemyka całe życie. Dla wycieńczonej i ledwie trzymającej się w siodle Margot nie było to całe życie, a ledwie jedna wycięta z niego scena. Sama nie wiedziała, czy to jeszcze wspomnienie, czy już majak.
Spomiędzy kłębów niesionego wiatrem piasku wynurzyły się knajpiane stoliki i roztańczony tłum na parkiecie Czarnej Dziury. Muzyka dudniła aż uszy bolały, a wraz z nią rozbrzmiewały popiskiwania, krzyki i gwizdy.
Pamiętała tamtą noc. Jak dobrze ją pamiętała. Zapomnieć taki bal – kto by śmiał!
Pietia chwycił ją za rękę i porwał między szalejące w tańcu pary. Tak, pamiętała to, i duchotę, i jego zapach, i to, jak mocno ściskał w talii jej szczuplutkie nastoletnie ciało. Wtulała się w jego szeroką pierś, a on obracał ją do rytmu i unosił nad podłogę, aż wirowało jej w głowie. A ona śmiała się szczebiotliwym chichotem podlotki, trochę podpita, a trochę zakochana... Nie trochę, bardzo, za bardzo. W jego gęstych włosach, zawadiacko zaczesanych i wygolonych na skroniach, w mocnej, porośniętej szczeciną szczęce, w oczach głębokich jak sam wszechświat. W tamtym momencie była przekonana, że szczęście, którego wyczekiwała na wiecznie pochmurnym Turpinie, wreszcie do niej przyszło – przyleciało na pokładzie zaopatrującego Kordon masowca. A imię jego brzmiało Pietia. Po prostu.
Muzyka ucichła na chwilę, a oni oderwali się od siebie. Ale tylko ciałami, nie wzrokiem.
- A teraz, panie i panowie, najjaśniejsza gwiazda naszej estrady! - zapowiedział ktoś przez mikrofon. - Gryzeta gryzet! Lubieżna córa podwójnego układu Biron! Amara Mat!
Na powrót zbliżyli się do siebie, najpierw powoli, jakby nieśmiało, trochę niepewnie, a potem zwarli się w pocałunku. Czuli tylko swoje rozpalone usta i gryzące zapachem rtęci oddechy, i nie widzieli nic, prócz siebie. Nawet nie zauważyli, jak na scenę wyszła rozbujanym krokiem dwumetrowa kobieta w kiecce za pośladki, z dekoltem do pępka. Nie widzieli, jak zarzuca długimi blond włosami, jak poprawia tłusty, upchnięty w koronkowy stanik biust, i kołysze rozłożystymi biodrami. Dopiero kiedy zaczęła śpiewać, usłyszeli jej głos, bo był to głos, którego nie dało się nie usłyszeć – zachrypnięty, a gładki, mocny, a delikatny, wulgarny, a zmysłowy...
- Ech, Karadan mój - zaintonowała wysoka pod sufit pieśniarka, - co za sielanka! A ja wariatka, ja emigrantka!
I zatańczyli znowu, a wraz z nimi ruszyła w tan cała portowa speluna. Poderwali się z miejsc nawet zblazowani robole, co nigdy nie tańczyli, bo woleli chlać na umór. Pokrzykiwaniami zachęcali diwę Gorgonu, żeby śpiewała głośniej, mocniej i bardziej – cokolwiek to miało znaczyć.
Rtęć lała się strumieniami, a roznegliżowane dziewczyny wskakiwały na stoły. Jedna rzuciła się z blatu w wyciągnięte ramiona podnieconych bandziorów, inna zerwała furażerkę z głowy astronauty i z figlarnym uśmiechem nasunęła na własną, a trzecia bez finezji położyła łapę pierwszego lepszego na swoich pośladkach. Noc nabierała rumieńców, krew gotowała się w żyłach, alkohol uderzał do głów, a Amara Mat czarowała dalej:
CZYTASZ
Chronica
Ciencia FicciónOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...