Rozdział I: DZIECKO Z DIXIEMA (3)

30 7 10
                                    


Wyskoczyli spod plandeki dostawczego poduszkowca szmat drogi za miastem. Ledwie wysiedli, pojazd rozdmuchał na boki zalegającą w koleinach wodę, zawył przenikliwie i pomknął dalej zygzakowatym traktem – ku Wielkiemu Płaskowyżowi Maal.

To tędy przez wieki kupcy zjeżdżali się na gorgońskie targowiska, a zaprzęgnięte w besty fury woziły zboże do portowych magazynów. Teraz po wyładowanych towarami karawanach zostało tylko wspomnienie, ale wciąż jeszcze zdarzało się, że ten czy ów kursował porzuconą trasą i zgodził się wziąć pieszych na pakę.

Egon i Roben skorzystali z okazji, choć w głąb lasu musieli wejść już o własnych siłach. Tam, dokąd zmierzali, nie docierały żadne transporty. Jeszcze tylko parę kroków przeszli poboczem, a następnie odbili w lewo, wąską ścieżyną, która nikła między drzewami. Brunatnoszare, wilgotne listowie zaszeleściło pod podeszwami butów, kiedy minęli swego rodzaju portal, jaki natura skonstruowała z pni drzew i splatających się nad głowami gałęzi.

Deszcz przestał padać, ale w powietrzu wciąż czuło się wilgoć. Na głowy braci raz po raz skapywały ciężkie krople wody, która po ulewie zalegała w koronach drzew.

Znów szli w milczeniu, którego teraz Roben nie mógł już usprawiedliwić środkami ostrożności. Zrozumiał, że chodzi o coś innego, że sytuacja, w jakiej się znaleźli, opierała się temu, by ująć ją w słowa. Język był zbyt ubogi, by ją opisać, by wyrazić wszystkie uczucia, jakie jej towarzyszyły.

A Roben naprawdę chciał znaleźć te słowa, te brakujące słowa, które musiały przecież istnieć, choć teraz, jak na złość, gdzieś się zapodziały. Zbierał się w sobie, by wreszcie zacząć mówić, ale ilekroć chciał już otworzyć usta, coś go powstrzymywało i gniotło w piersi niewypowiedzianym ciężarem.

Wpatrywał się więc tylko w szerokie plecy Egona, który szedł przodem i odgarniał na bok witki zwisających nad ścieżką gałązek, a milczenie panowało niepodzielnie. I w tej ciszy pojedyncze wspomnienia wciąż powracały do Robena. Wśród nich na pierwszy plan wysuwało się jedno, całkiem świeże, które pozornie nie miało znaczenia, ale też nie chciało pójść w niepamięć.

Poturbowany duszyciel z poparzoną twarzą wskazuje palcem Egona - ten jeden obraz nie dawał o sobie zapomnieć i uporczywie domagał się wytłumaczenia.

Co by to miało znaczyć? Że przypadkowy napad wcale nie był przypadkowy? Ktoś wynajął tamtych trzech, żeby wywiązali się z bardzo konkretnego zlecenia? Ale po co? Komu mogło na tym zależeć? I kto, w którym momencie, jakim trafem rozpoznał w Egonie Egona? Nie, nie, to musiał być przypadek. Czysty przypadek!

Może też nic tutaj nie trzeba wyjaśniać – zreflektował się zaraz Roben. Przecież ten obraz mógł być tylko zapchajdziurą, wodą na młyn umysłu, który za wszelką cenę chciał się zająć czymś innym, niż myśleniem o najbliższej przyszłości.

A ta zbliżała się nieuchronnie, z każdym szeleszczącym liśćmi krokiem.

Schodzili teraz po stromiźnie, która wiodła ku zamglonej kotlinie. Opary tak wyraźnie ułożyły się w zagłębieniu, że w pierwszej chwili można było tę mgłę wziąć za powierzchnię jeziorka. Tylko sterczące ponad szare kłębowisko czubki drzew burzyły tę iluzję.

Dokoła rozlegało się głośne krakanie, choć nie dało się dojrzeć żadnego ptaszyska. Dopiero kiedy zanurzyli się w niby-jeziorku, przed ich oczami przemknęły czarne skrzydła. Zaraz kolejne, jeszcze jedne, i następne... Olbrzymie padlinożerne kruki Turpina miały tutaj swoje żerowisko. Od dziesięcioleci żywiły się znajdowanym mięsem, którego w tym miejscu wiecznie przybywało. A one wciąż się nim zajadały. Dzień w dzień pożerały łapczywie tę smutną i przerażającą człowieczą padlinę.

ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz