Rozdział I: DZIECKO Z DIXIEMA (2)

33 7 5
                                    


Rewolwer to na Turpinie rzecz przydatna. Roben zawsze nosił go przy sobie, ilekroć opuszczał swój ciasny pokoik na piętrze hotelu Ipsylon.

Zabrał go ze sobą także wtedy, kiedy wraz z Egonem, po paru szklaneczkach rtęci, zeszli do obrośniętej pajęczynami recepcji pensjonatu. A kiedy natrafili tam na bajarza, który znów bredził o nawiedzonym brygu z Alvaaru, Robena bardzo świerzbiły dłonie, by chwycić za spluwę. Na szczęście Egon zareagował w porę. Nachylił się do włóczęgi, szepnął mu coś na ucho, wsunął w dłoń monetę i... tyle! Bajarz skinął głową na pożegnanie, po czym ulotnił się w milczeniu.

- Obyło się bez mordobicia – zauważył z podziwem Roben.

Egon otworzył drzwi prowadzące na ulicę. Zawiało chłodem, zaszumiało deszczem.

- Mam słabość do bajarzy – wyznał. - Upierdliwe kreatury, choć z drugiej strony... Wszyscy jesteśmy zarażeni.

Roben postawił kołnierz prochowca, Egon zapiął kurtkę pod szyję, po czym obaj wyszli na zewnątrz.

Brodząc w wysokiej trawie, okrążyli pień melhitu, po czym skierowali kroki w ciasną brukowaną uliczkę, nad którą pochylały się, niby zakapturzeni giganci, kamienice o czarnych spadzistych dachach. Woda dudniła w rynnach i lała się obficie z blaszanych okapów.

By nie przemoknąć do suchej nitki, szli gęsiego, tuż przy ścianach budynków, gdzie dało się znaleźć trochę przestrzeni osłoniętej od deszczu. Wkrótce opuścili zaniedbaną, choć gdzieniegdzie noszącą ślady dawnej elegancji, starówkę i wkroczyli do nowszej dzielnicy Gorgonu. Tutaj o żadnej, nawet resztkowej elegancji nie było mowy.

Klockowate czynszówki poprzetykano plombami prowizorycznych, drewnianych chałup, a chodniki byłej dzielnicy dyplomatycznej ustąpiły miejsca błotnistym ścieżkom. Roben i Egon kluczyli między szerokimi na parę metrów kałużami, rozglądając się czujnie po tonących w mroku bramach i zaułkach. Wprawdzie nie spotkali jeszcze żywej duszy, ale wiedzieli, że pustki gorgońskich slamsów to jedynie iluzja. Od czasu do czasu mignął jakiś cień, dało się słyszeć szept, trzasnęła okiennica nad głową... Gorgon żył, mimo że skrycie. Zasadzał się na tych, którzy poczują się zbyt bezpiecznie, by w odpowiedniej chwili bezlitośnie się z nimi rozprawić.

Roben ani na moment nie wypuszczał z garści kolby skrywanego za pazuchą rewolweru, a Egon, trzymając dłoń w kieszeni kurtki, nasunął na palce elektryczny kastet.

Gdyby nie ta pełna napięcia atmosfera, pewnie oddaliby się sentymentalnej pogawędce. A tak zdecydowali się na dużo rozsądniejsze milczenie. Roben bardzo żałował tej straconej rozmowy, bo związane z Egonem wspomnienia same do niego wracały.

De facto całe życie spędził u boku starszego brata. To dzięki niemu zasiadł po raz pierwszy za stery okrętu gwiezdnego... O ile można tak nazwać tę zdezelowaną bunkierkę, której dorobili się za młodu. Łajbę napędzał cieknący reaktor o nędznym zasięgu czterech lat świetlnych, który jednak wystarczał na krótkie szczenięce wypady. W każdym razie Egon był z niej dumny i wszystkim wkoło powtarzał, jak wygrał ją w karty od modyfikowanego genetycznie szulera. Wstyd było mu przyznać, że uczciwie zapracował na ten zakup, zarywając noce w lokalnej fabryce trójmonitorów.

Egon zawsze miał w sobie coś z pozera, choć święcie wierzył w to, że jego autobiograficzne legendy kiedyś staną się prawdą. I chyba właśnie dlatego w pierwszy wspólny rejs z Robenem udali się na Hysterinę, tycią, porośniętą dżunglą planetkę.

Skusiły ich podania o wędrujących macicach, które po śmierci Hysterinek miały wypełzać z ich brzuchów, by wieść autonomiczny żywot. Te opowieści na kilometr trąciły blagą, ale niespełna dwudziestoletnie chłystki, jak to z młodzieżą bywa, musiały wszystko zobaczyć na własne oczy. A nuż pełzające wśród paproci macice istniały naprawdę! Zamknąć taką w terrarium i pokazywać po orbitalnych knajpach to nie w kij dmuchał! Tym można sobie zasłużyć na renomę odkrywcy.

ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz