Ten wąwóz musiał się kiedyś skończyć. Margot wiedziała o tym, ale i tak była zaskoczona, gdy teren zaczął powoli się unosić i jej oczom ponownie ukazała się równina.
Tak, była zaskoczona, choć nie czuła przy tym ani krzty radości czy nawet ulgi. Optymizm dnia poprzedniego opuścił ją do reszty. Desperacki pościg za kanonierką przeciągał się z godziny na godziny i nic nie zapowiadało, żeby miał się ku końcowi. Nie mogła się dłużej oszukiwać. Dzieciak był już w bazie felczerów – albo na Turpinie, albo na orbicie, albo... Zresztą, nie miało to żadnego znaczenia. Jak długo mogli utrzymywać wcześniaka przy życiu? Jeśli prawdą było to, co mówił inet, to ani chwili dłużej, niż było to konieczne. Wszystkie jej rozmyślania sprowadzały się do jednego pytania: czy Aaron jeszcze żyje? Wątpiła w to, cholernie w to wątpiła, ale parła przed siebie, bo co innego jej pozostało?
Gęsty piach ustępował miejsca twardej ziemi, z której kiełkowały pojedyncze źdźbła wysokiej trawy. Pustynia powoli zmieniała się w step, co dawało nadzieję na to, że wkrótce pojawi się więcej roślinności, a wraz z nią życiodajna woda. Ale i ta nadzieja nie sprawiała, że Margot czuła się lepiej.
Zawiodła po raz kolejny... Który to już? Drugi, czwarty, setny? Feliks zginął, Aaron przepadł, Dixiem nie wróci...
Wytrząsnęła ostatnie kropelki wody z manierki i schowała ją do juków. Dla Kosmatki nie starczyło i musiała maszerować z obeschłym, chropowatym jęzorem na brodzie. Dyszała chrapliwie i nawet nie pociła się tak obficie, jak wcześniej. Trudno, padnie, to padnie – Margot też była spragniona i wygłodniała. Nie było jej żal zwierzaka, bo i dla siebie nie znajdowała współczucia. Nie miała na to siły. Cały jej świat skurczył się do ssącego bólu żołądka i piekącego drapania w gardle. Na więcej uczuć nie pozostało miejsca.
O zmroku Margot rozbiła kolejny obóz. Tym razem na otwartej przestrzeni, więc całą noc borykała się z hulającym po stepie wietrzyskiem. Szczęśliwie niebo, mimo że zachmurzone, było spokojne. Nie pojawiła się na nim ani jedna błyskawica. A może to nie szczęście, tylko pech? Czy nie lepiej byłoby zginąć w krótkim elektrycznym rozbłysku, niż dniami konać z wycieńczenia?
Gdy świt rozgonił ciemności i nastała słynna turpińska szarówka, Margot znowu dostrzegła znajome cienie. Pojawiły się daleko na horyzoncie. Dwie ludzie sylwetki, identyczne jak wcześniej. Podążały za nią – była tego pewna, - tylko po co?
Zgadywała, że to felczerzy, bo kto inny? Lokalni rabusie? Ale jeżeli rzeczywiście chodziło o felczerów, to czego jeszcze mogli od niej chcieć? Mieli przecież Aarona, a to na nim zależało im najbardziej. Chyba, że ją też zamierzali załatwić? Ot, dla bezpieczeństwa! A nuż zdążyła się zarazić i teraz dalej rozsiewa choróbsko? Proszę bardzo – pomyślała Margot, - niech mnie dopadną, skoro tego chcą. Była bezbronna, ledwie żywa, starczyło wpakować jej kulę w skroń, tak jak dobija się okulałego wierzchowca.
Tylko, że oni z jakiegoś powodu tego nie robili. Podążali jej tropem, raz po raz to pojawiając się, to niknąc, ale nie zbliżali się za bardzo. Obawiali się, że jest uzbrojona? Uznali, że nawet w tak opłakanym stanie może rozłożyć ich na łopatki? Wszystko to było tajemnicze, a Margot nie chciało się rozgryzać tej zagadki. Z pewnością znalazłoby się jakieś rozwiązanie, ale jaki mógł być z niego pożytek?
Koncentrowała się na tym, żeby utrzymać się na grzbiecie powłóczącej nogami besty. Łapy kosmatki brodziły w coraz gęstszej trawie, której długie wysuszone źdźbła przyginały się do ziemi w pulsujących podmuchach wiatru. Jakby cała planeta robiła wdech, a potem wydech, mroźny wydech, który przenikał przez cieniutką kurtkę Margot.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...