Rozdział VI: ZEMSTA KRÓLOWEJ TALARU (12)

4 2 1
                                    

Nie od razu ich zauważyli. A to za sprawą dymu. Tym razem nie rozpylonego z puszki, ale najprawdziwszego, czarnego i palącego w gardło. Wentylacja pompowała go, zamiast powietrza. Podczas abordażu na którymś pokładzie Dixiema musiał wybuchnąć pożar.

I to z tej gorącej chmury wyłoniło się dwóch drabów Madery. Jeden z przepaską na twarzy, bez oka, drugi z kędzierzawymi siwiejącymi kudłami. Obaj postawni, muskularni, samym wyglądem przyprawiający o ciarki na plecach. Przypominali zjawy obleczone całunem dymu, który smużkami rozchodził się po fałdach ich połatanych skafandrów. Twarze zasłonili chustami, a pod nimi błyszczały stalowe obręcze kołnierzy. Hełmów nie mieli – pewnie odpięli je po wejściu na pokład krążownika.

Posępny zareagował błyskawicznie. Odtrącił na bok Robena, po czym obrócił w dłoniach swoją wymyślną snajperkę. Ciął od dołu wmontowanym w kolbę ostrzem. Zaskoczony refleksem Mahakanina dryblas z kędziorami nie zdołał sparować ciosu przewieszonym przez ramię karabinem. Padł na wznak z krwawą bruzdą w skafandrze, która ciągnęła się od pasa po szyję.

Drugi z mężczyzn zdążył oddać krótką serię z karabinu, ale niecelnie. Pociski zabębniły o ściany tunelu. Strzelał z biodra, bez celowania, bo Mahakanin już do niego dopadł i w zwarciu próbował obalić na ziemię. Szamotanina trwała chwilę, a potem mężczyźni odpadli od siebie. Człowiek Madery był już bez spluwy, po której został tylko zerwany, dyndający na ramieniu pasek. Posępny zdołał odebrać mu gnata, ale ta sztuczka drogo go kosztowała. Z okrytej pierzastym płaszczem piersi Mahakanina sterczał wbity po rękojeść nóż.

Spróbował go wyciągnąć, ale palce odmówiły posłuszeństwa. Zachwiał się na nogach, charknął, bryznął z ust różowawą pianą, po czym osunął się na kolana. Dłoń, którą usiłował się podeprzeć, zostawiła grubą czerwoną smugę na ścianie. Jednooki bez mrugnięcia okiem wymierzył kopniaka. Ciężki bucior huknął w żuchwę i na podłogę posypały się zęby Posępnego.

Wszystko to potoczyło się tak szybko, że Roben ledwie zdążył wyciągnąć zza pazuchy swój plazmowy rewolwer. O strzale nie było mowy. Niby starał się celować, ale w zadymionym tunelu postacie walczących zlewały się w jeden czarny kształt. Nie zaryzykował pociągnięcia za spust i prędko tego pożałował, bo jednooki wytrącił mu broń pacnięciem dłoni – jakby odganiał natrętną muchę.

To by było na tyle – przemknęło przez głowę Robenowi, kiedy patrzył, jak wielkolud Madery zbliża się niespiesznym krokiem. Niespiesznym, bo czego miał się obawiać? Rozbrojonego chudzielca w prochowcu? To by było na tyle – powtarzał sobie Roben, bo strach nie pozwalał mu na więcej. Żadne inne słowa nie przychodziły do głowy. Cały jego wewnętrzny słownik rozpadł się na kawałeczki pod uderzeniem trwogi i żalu. Tak, żalu też. Bo nie mógł ścierpieć, że przyjdzie mu kipnąć o krok od mostku dowodzenia. Udało się zwiać z ładowni, przekraść przez pół okrętu, przesmyknąć niezauważenie przez Aortę i... To by było na tyle! - cały wysiłek Robena kwitowało tę parę nonsensownych słów.

Jednooki był już tak blisko, że dało się wyczuć fetor jego potu bijący spod kołnierza skanfadra. Żelaznym chwytem złapał Robena za krtań. Na co draniowi broń, kiedy ma gołe łapy, którymi mógłby miażdżyć czaszki gnurów? Zacisnął więc grube jak kołki paluchy na wątłej szyi, a jego odsłonięte oko błysnęło morderczo.

Roben poczuł, jak jego stopy unoszą się nad podłogę, a gardło zaciska i kłuje bólem. Wierzgał nogami w powietrzu i bił pięściami po muskularnych ramionach jednookiego. Bez skutku. Facet ani drgnął – kamienny posąg, nie człowiek.

- Czego chcesz?! - wyrzęził Roben przez ściśnięte gardło. Pytał, choć dobrze znał odpowiedź. Zakapior Madery niczego od niego nie chciał. Usuwał kolejnego szkodnika z pokładu przejmowanego statku, ot co. I dlatego nie uraczył swojej ofiary ani słowem. W końcu ze szkodnikami się nie dyskutuje, szkodniki się tępi.

Kiedy poczuł, że ciemnieje mu przed oczami, Roben zdołał jeszcze ostatkiem sił wymierzyć cios w szeroki, owinięty chustą podbródek jednookiego. I to nie przyniosło żadnego efektu. Wielki łeb draba ani się ruszył. Posąg, jak nic, posąg.

A przed oczami ciemniało coraz mocniej i Roben czuł, że lada moment cały zapadnie się w tę ciemność. I to by było na tyle - podpowiadał ogłupiały, niedotleniony mózg.

A może nie będzie tak źle? Może zadźgany Mahakanin zmartwychwstanie? Może... Może... Tracił resztki nadziei, że wykaraska się z tej opłakanej sytuacji.

Ale nadzieja nie chciała zniknąć i dała o sobie znać brzdękiem pękających strun.

Roben poczuł, jak zaciśnięte na jego krtani palce rozluźniają się. Nabrał tchu i otworzył oczy. Rysy twarzy jednookiego złagodniały, a spojrzenie stało się dziwnie nieprzytomne. Mężczyzna niby stał niewzruszenie jak wcześniej, ale coś się jednak zmieniło.

Cieniutka strużka krwi wypłynęła spomiędzy skołtunionych włosów i pociekła po grzbiecie nosa, czerwoną plamą barwiąc obwiązaną wokół głowy chustę. A to był tylko początek. Jak z pękającej tamy, za ciurkającą strużką z czaszki faceta wychlusnął cały purpurowy strumień, który zalał jego twarz i skafander.

Roben pozbierał się z podłogi, na którą runął wraz ze znokautowanym jednookim. W ciemnych kłębach dymu dostrzegł sylwetkę swojego wybawcy.

Aleksy Kantak patrzył ze zdumieniem na powalonego goliata, jakby sam nie mógł uwierzyć, czego dokonał. W rękach ściskał gryf roztrzaskanego sitaru, z którego zwisały witki pozrywanych strun. Po pudle rezonansowym zostały tylko rozsypane dokoła drzazgi.

- A co... - powiedział roztrzęsionym głosem. - Myślałeś, że ja potrafię tylko rzępolić?


ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz