Rozdział V: WIELKI PŁASKOWYŻ MAAL (4)

3 2 0
                                    


Aaron drzemał na piersi Margot. Nosidło kołysało się w rytm nieporadnych kroków dziewczyny. Starała się jak mogła, ale jej ciężkie buciory głęboko wpadały w piasek. Wysoko zadzierała nogi wspinając się na wydmy, a kiedy z nich schodziła, musiała stawiać podeszwy ostrożnie i bokiem do spadu, żeby nie zjechać w dół. Czuła ból w łydkach, bo chociaż mięśnie miała zahartowane, przeprawa przez pustynię Maalu nieźle testowała jej kondycję.

Straciła rachubę czasu. Ile już wędrowała? Godzinę, dwie, trzy? Kwadrans? Każda odpowiedź wydawała się równie prawdopodobna. Kiedy ich śmigacz się rozbił, musiało dochodzić południe, a teraz jeszcze nie zmierzchało. Spędziła więc na Maalu nie więcej, niż pół dnia. Na pewno nie. Wieczór wciąż był daleko. Określała to po barwie chmur, które z mlecznej szarości przeszły w umiarkowaną szarość, ale jeszcze nie stały się ciemnoszare. Dzieciństwo na Turpinie nauczyło ją rozpoznawać te subtelne odcienie. Pewnie z podobną precyzją żuki odróżniają gnój zdatny do kulania od bezużytecznego gówna.

A ile przeszła w tym czasie? Nie więcej, niż parę kilometrów. Pocieszało ją to, że w obliczu braku jakiegokolwiek celu każdy kolejny krok mógł się okazać decydujący. W każdym momencie zza horyzontu mógł się wyłonić... No właśnie, co? Pewnie jakiś dawno porzucony budynek, w którym – jeśli los będzie łaskawy, - znajdzie sprawną radiostację, przekaźnik, komunikator... Cokolwiek, co pozwoli jej wysłać SOS na Dixiema.

Niepoprawny optymizm? A jakże!

Przecież osobiście przekazała Robenowi rozkaz, by załoga krążownika ruszyła dalej – z nią czy bez niej na pokładzie. Wtedy nie brała jednak pod uwagę, że przyjdzie jej przymierać z głodu na pustyni. W obliczu nieuniknionej śmierci zaczęła się łudzić, że Ian Rayt ofiarował jej choć parę godzin. Opóźnił start, żeby miała szansę upomnieć się o ratunek. Naprawdę chciała w to wierzyć. Prędzej czy później nawinie jej się pod rękę działający nadajnik, a potem z nieba spadnie śmigacz i zabierze ją do domu. Koniec bajeczki!

Nie, to było niemożliwe. Nie tutaj, nie w tej pieprzonej krainie.

Pomyśleć, że kiedyś Wielki Płaskowyż Maal był jednym z ludniejszych obszarów Turpina. Już wtedy, setki lat temu, zaczynał pustynnieć, ale gleba jeszcze dawała jako taki plon. Zresztą, to wcale nie degradacja ziemi spowodowała masową migrację mieszkańców Maalu. Bardziej przyczyniła się do tego wojna. Jedna z ostatnich wielkich wojen Rubieży.

W tamtych czasach na płaskowyżu osiedlali się głównie wyznawcy Krystianizmu. Tutaj budowali miasta i tutaj mieli doczekać swojego końca. Po dziesięcioleciach pokojowej egzystencji przyłączyli się do wielkiej secesji, która ogarnęła całe Rubieże i większą część Centruma. Krystiański Kościół ubzdurał sobie, że należy mu się pełna autonomia, a ziemie jego wiernych powinny wejść w skład nowo powstałego teokratycznego imperium. Mówiąc prościej, poszło, jak zwykle, o podatki.

Wtedy jeszcze Erfa mocno trzymała w swoich chciwych łapach Kawdor, Tantala, Terminusa, Akwamira, Kornusa, Chichirę, Turpina i wszystkie innej planety Rubieży. Złoto spływało do skarbców hegemona z najdalszych zakątków skolonizowanego wszechświata. Nikomu, rzecz jasna, to nie pasowało, ale nikt też nie poważył się na tak radykalny krok jak Krystianie. Oni tak gorliwie wierzyli w swojego boga, że porażki w ogóle nie brali pod uwagę. Bóg jest z nimi, a więc wszyscy inni mogą być przeciwko nim.

Dopiero kiedy konflikt rozgorzał na dobre, zaczęli w to odrobinę powątpiewać, ale wtedy było już za późno. Erfa dysponowała gigantyczną armią, którą bez mrugnięcia okiem wysłała do tłumienia krystiańskiej secesji. Żołnierze pacyfikowali światy Rubieży, jeden po drugim, i w końcu dotarli też na Turpina. Wielki Płaskowyż Maal stał się ostatnim bastionem Krystianizmu na tej planecie, więc zrzucano na niego tony bomb – konwencjonalnych i atomowych. Miasta wypalano trotylem, fosforem, laserami, napalmem i wszystkim co nawinęło się pod rękę dzielnym chwatom z Centruma.

ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz