- Gdzie Margot? Gdzie Egon? - dopytywał Rayt.
Zdyszany Roben przycupnął na walizce. Głowę opuścił nisko, między kolana i zipał jak astmatyk. Nie dowierzał, że uszedł cało ze straceńczego biegu przez port. Drugi raz nie powtórzyłby tej sztuczki, bo teraz kule śmigały już po całym lądowisku. Ledwie dopadł krążownika, rubieżnicy odpowiedzieli ogniem na strzały milicjantów. Cekaem Isaba łomotał jak batalion artylerii, pistolety Yora miotały czerwone smugi, a w górze grzmiały jak burzowe gromy snajperskie salwy Mahakanów.
Milicjanci porzucili równy szyk i znaleźli osłonę za pancernymi transporterami. Ubezpieczali pelotkę, przy której radziło grono wyższych szarżą funkcjonariuszy. Szykowali działo do strzału, posiłkując się instrukcją wyświetlaną na przenośnym trójmonitorze. Prowizorka i improwizacja, jak zawsze, okazały się podstawową strategią turpińskiej milicji.
- Egon... wypisał się... - wydyszał wreszcie Roben.
- Co ty pieprzysz? - warknął Rayt i wzdrygnął się, kiedy tuż nad jego głową pociski zadzwoniły o kadłub statku. - A Margot? Gdzie Margot? - przekrzykiwał huk karabinów.
- Kazała... Kazała lecieć... Z nią czy bez niej...
- Kazała lecieć? A gdzie ona jest? Z Egonem?
Nie rozumieli się, to fakt, ale przede wszystkim nie słyszeli się. Pociski biły w burtę Dixiema, Feliks walił z krótkiego automatu nie dalej, niż parę metrów od nich, a maszynówa Isaba dudniła aż bębenki rozsadzało.
- Egon się wypisał! - powtórzył Roben.
- Ale czy jest z nim Margot?!
- Jak to... Nikogo z nim nie ma! I jego też nie ma! Do kurwy nędzy!
- Widzę, że go nie ma, ale nie wiem, jak długo mamy na niego czekać! Jak długo?!
Roben nie odpowiadał. Zapatrzył się w jakiś punkt na niebie. Rayt obejrzał się przez ramię i też dostrzegł czarny postrzępiony kształt na tle szarych chmur. Mahakanin wypadł z górnego pokładu. Wiatr rozwiewał poły pierzastego płaszcza, przez co snajper wyglądał jak zestrzelone przez myśliwego ptaszysko. Obrócił się w powietrzu, wypuścił karabin z martwej dłoni i runął na ziemię. Łoskot walącego się na bruk ciała wybił się nad strzały i krzyki. Okrwawione kości wylazły spomiędzy ptasich piór.
Armand opuścił spluwę i z rozdziawionymi ustami wgapiał się w poległego strzelca. Wytrzeszczał oczy, dopóki coś nie świsnęło w powietrzu, tnąc jego drelichowy kombinezon. Zgiął się wpół, uciskając dłonią żebra, spod których sączyła się struga krwi. Musiał oberwać pociskiem rykoszetującym od krążownika.
- Wycofujemy się na statek! - zakomenderował Rayt. Wyciągnął z kieszeni płaszcza komunikator i powtórzył rozkaz: - Wszyscy na Dixiema! Spierdalamy stąd! Odpalać silniki!
Porzucili stanowiska i jeden po drugim wbiegli na pokład. Kiedy Ian Rayt, jako ostatni, znikał we wnętrzu statku, trap uniósł się nad ziemię, a wbudowane w kil silniki manewrowe zapłonęły pomarańczowym ogniem.
Z zewnątrz mogło się wydawać, że Dixiem drzemie w spokoju, niewzruszony portową strzelaniną. Tymczasem w klaustrofobicznych korytarzach i przedziałach panowała jedna wielka bieganina.
Astronauci mijali się w ciasnych przejściach, przeskakiwali przez włazy, pokrzykiwali do siebie technicznym slangiem, dokręcali śruby, odkręcali zawory, spawali rury, lutowali przewody... Zasuwali z kąta w kąt w rozmigotanym świetle jarzeniówek. Wtórował im jazgot brzęczyków i pokładowych syren.
CZYTASZ
Chronica
Fiksi IlmiahOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...