Słońce pięło się po nieboskłonie, a jego promienie coraz głębiej wdzierały się pod zadaszenie tarasu. Goniąc za cieniem, co rusz prosili ordynansa, by przestawiał stolik bliżej ściany budynku. Karnie wykonywał polecenia, przy okazji wymieniając puste półmiski na pełne i donosząc kolejne butelki szampana.
- Wcze... Wcześniak... - Hordyński zakrył usta dłonią, powstrzymując czknięcie, które utknęło gdzieś w krtani. Nie licząc przekąsek z kalafów, nic od rana nie jadł i pity na pusty żołądek alkohol zaszumiał mu w głowie.
- Idą w zaparte – potwierdził Loed, też już nieźle podchmielony. - Chyba najmniejszy na świecie. O, taki! - Rozłożył ręce na blacie, jak gdyby prezentował długość złowionej ryby. - Ile to jest parę miesięcy? Pół metra? Nawet nie... Taki brzdąc, a tyle kłopotu!
- To jest niemożliwe – potrząsnął głową Hordyński i zanurkował przez stół w stronę wiaderka z szampanem. O mało nie przewrócił butelki na Finna, ale ten nic sobie z tego nie zrobił, bo przysnął z opuszczoną głową i podbródkiem przyklejonym do piersi. Od popijawy i słońca na jego twarzy wykwitły wielkie rumieńce. - Nauka nie zna takich precedensów – ciągnął Hordyński, polewając szampana. - Najmłodsza była ta dziewczyna z... skąd ona była?
- Skądś tam! - Loed machnął ręką.
- Dziewczyna skądś tam była najmłodsza, a... A i tak zaraz zmarła.
- Z drugiej strony, prec... precedensy nazywamy preceden... predensami, dlatego że wcześniej się nie przydarzyły. - Łysy felczer zawiesił głos i uśmiechnął się z satysfakcją, jak gdyby właśnie powiedział coś bardzo odkrywczego.
- Tak. – Hordyński namyślił się chwilę, po czym uzupełnił: – Tak właśnie jest. - Zrobił pauzę. - A na tym Turpinie... Czemu oni sami się z tym nie uporają?
- Ponieważ... - Loed chciał w pierwszej chwili odpowiedzieć, ale zdał sobie sprawę, że potrzebuje pomocy. - Finn! - trącił kolegę w ramię. - Finn! Dlaczego oni nie załatwią tego sami?
- Po pierwsze są nieudolni – odparł Finn zaskakująco trzeźwym głosem, w dodatku tak, jakby wcale nie drzemał, tylko cały czas śledził rozmowę. - Ale nie tylko. Władza Turpina nieźle wygląda na papierze. W rzeczywistości cała ta ich państwowość opierała się na jednej jedynej twierdzy. Nazywali ją Cytadelą. Tam właśnie, na południowej półkuli, z dala od oficjalnej stolicy, Gorgonu, stacjonowało większość sił porządkowych planety. Pech chciał, że nie dalej jak parę miesięcy temu jakaś banda narwańców przypuściła szturm na Cytadelę i zrównała ją z ziemią. Od tamtej pory milicjanci są w rozsypce i funkcjonują nawet gorzej, niż wcześniej.
- Beznadzieja! - skwitował Hordyński. - Ale czy to znaczy, że zamierzamy im pomóc?
- Nawet musimy! Każde pojawienie się wcześniaka to zagrożenie, którego nie wolno nam bagatelizować. Jak pan wie, im młodszy wcześniak, tym większe ryzyko zarażenia. Erfa prowadziła jakiś czas temu badania... Tak, tak, czasem jednak przykładamy do nich wagę. W każdym razie wynikało z nich, że osoba, która odmłodniała w kontakcie z osobliwością, jest w stanie rozprzestrzenić chorobę na bez mała pół planety.
- Bez mała pół planety! - powtórzył Loed z naciskiem na „planety".
- Skoro pan się upiera, że za rubieżnicką chorobą stoi jakiś wirus, to proszę sobie wyobrazić, że ten wirus jest z tysiąc... Ba! Milion razy agresywniejszy, kiedy nosicielem jest wcześniak. Jeśli tak, to wkrótce cały Turpin zamieni się w jeden wielki dom wariatów. Ludzie będą odchodzić od zmysłów, mordować się w biały dzień, gwałcić, podpalać domy...
- Planeta ogarnięta szaleństwem – zatroskał się Hordyński. - To dla niej najgorsza z możliwych tragedii.
- Nie tylko dla niej – poprawił go Finn. - Dla całych Rubieży. Turpin to solidny filar dla tego regionu wszechświata. Może i nadwątlony rubieżnicką samowolką, ale wciąż kluczowy. Jeśli padnie, w ślad za nim runą kolejne układy planetarne. Jeden po drugim. Efekt domina.
Loed podziwiał kolegę. Tak łgać to sztuka! Po prawdzie wcześniaki zarażały jak cholera, ale nie aż tak, a Turpin nie był nic wart i nie było mowy o żadnym efekcie domina. Stary felczer kłamał jak z nut, bo zamierzał wykorzystać tę wydumaną bajeczkę do spławienia Hordyńskiego. Kłamał więc dalej, coraz bardziej imponując Loedowi:
- Chcieliśmy rzucić wszystko i gnać na odsiecz Turpinowi! - Dla efektu huknął pięścią w stół. - Okazało się jednak, że logistyka nam na to nie pozwala. Nasza flota działa zgodnie z bardzo precyzyjnym harmonogramem. Od dawna planowaliśmy interwencję na Ajaksie. Nie sposób z dnia na dzień wywrócić grafik do góry nogami i przekierować całą armię na Turpin.
- Nie sposób! - zawtórował Loed.
- Co robić? Co robić, panie Marku?
- Nie... Nie wiem – dukał Hordyński zalękniony tym niespodziewanym pytaniem.
- Ależ wie pan! Wie pan doskonale! - zapewnił Finn. - Kto inny, jak nie pan? Przecież jest pan naszym wybawieniem. Pan sobie zdaje z tego sprawę? My tu kombinujemy, jak się rozdwoić, jak wyjść z tego impasu i nagle pan spada nam z nieba. Dosłownie! Wyznam, że... Grajmy w otwarte karty! Nie znosimy gości z Erfy. W dupie mamy pomoc Centruma, to ich wsparcie merytoryczne, czy jak oni to nazywają...
- W dupie? - zdziwił się Hordyński.
- W dupie! - powtórzył siwy felczer. - Ale pan, panie Marku, jest swój człowiek! Po skrzynce szampana to się da poznać. Dlatego poleci pan...
- Zaraz, zaraz...
- Poleci pan! Taki młody, zdolny, co, nie poradzi sobie? Każdy felczer gdzieś się zaprawia w boju. I mnie przerastało moje pierwsze zadanie, i kolegę Loeda pewnie też.
- Też – potwierdził Loed.
- Wszyscy na tym skorzystamy – kadził dalej Finn. - Turpin zostanie objęty naszą opieką, a pan wpisze sobie na listę osiągnięć udaną interwencję. Dobrze rozpocząć karierę z przytupem. Taki start może ustawić człowieka na całe życie. Od razu będą na pana inaczej patrzeć. Żaden Marek Hordyński, a wielki obrońca Turpina!
- Jednak rozkazy, które otrzymałem, mówiły wyraźnie, że mam dołączyć do panów i służyć panom moją wiedzą oraz umiejętnościami.
- I tak właśnie będzie! - zaśmiał się Finn. - To przecież nie znaczy, że ma pan snuć się za nami jak cień, prawda? Poza tym będziemy cały czas w kontakcie, będziemy wymieniać się raportami...
- Gdyby pan odmówił, zmarnowałby ogromną szansę – powiedział Loed.
- Tak, tak, to byłaby dla pana niepowetowana strata.
Hordyński nie wiedział, co odpowiedzieć. Z jednej strony doskonale zdawał sobie sprawę, że nie nadaje się do takiego przydziału, z drugiej jednak... Wielki obrońca Turpina! Alkohol robił swoje i wespół z oficerami nakłaniał do przyjęcia propozycji. O ile w ogóle można było to nazwać propozycją.
- Ja nie chcę panu rozkazywać. Naprawdę nie chcę! - zarzekał się Finn. - Dogadajmy się więc jak ludzie. Po dżentelmeńsku.
- Po dżentelmeńsku! – powtórzył jak echo Loed.
Planeta tonąca w szaleństwie i on, młody, zdolny, wybitny nawet, wyciąga ją z tych odmętów choroby... Lub nie! A co jeśli poniesie klęskę? Wtedy przylgnie do niego inny przydomek. Wcale nie wielki obrońca Turpina, a... turpiński pajac? Nieudacznik z Gorgonu? Jak będą o nim gadać - że marny żołnierz i jeszcze gorszy lekarz? Pierwszy konował Rubieży?
Chciał dać odpowiedź, lecz nie umiał. Milczał rozdarty wewnętrznym konfliktem. A kiedy już otworzył usta, by coś wreszcie powiedzieć, cokolwiek, niebo rozbrzmiało terkotem śmigieł. Hordyński uniósł głowę, ale niczego nie dojrzał. Było tylko słychać ten ogłuszający hałas, który zwiastował przylot całej eskadry latających pojazdów.
Loed spojrzał na zegarek.
- Zaczyna się – oznajmił, podrywając się z fotela. - Szybko! Żebyśmy nie przegapili!
- Czego nie przegapili? Co się zaczyna? - pytał skołowany Hordyński.
- Tego się nie da przegapić! - Finn wstał od stołu i dał znać gościowi, żeby też ruszył się z miejsca. - Ale z wysoka będzie lepiej widać. Chodźmy! To się nawet dobrze składa, że akurat zaczęli. Jak pan zobaczy ten widok, panie Marku, będzie panu dużo łatwiej podjąć decyzję.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...