Hordyńskiemu mieszało się w głowie. Od skoku przez wyrwę, od wypitego alkoholu, od gadaniny felczerów. Wspinał się za nimi po schodkach wiodących na myśliwską ambonę, a spity błędnik kołysał stopniami na lewo i prawo. W ręku trzymał kieliszek z szampanem, który bez namysłu zabrał ze sobą. Popijał z niego raz po raz.
- Prędzej, prędzej! - poganiał go Loed. Błyszczącą od sygnetów dłonią celował w czarną chmurę na niebie.
Z tym, że ta chmura wcale nie była chmurą. Starczyło przyjrzeć się jej chwilę dłużej, żeby w nieregularnym kształcie rozpoznać śmigacze. A konkretnie całą masę śmigaczy – kilka dywizjonów, lekko licząc. Wyłoniły się zza zielonych wzgórz na wschodzie, rzucając olbrzymi cień na rosnące w dole lasy. Z początku leciały wprost na myśliwską ambonę felczerów, by nad doliną odbić w lewo. Manewr poszedł jak w zegarku, a z pewnością wymagał nie lada organizacji przy takiej liczbie maszyn. Hordyński nie znał się na awiacji nic a nic, ale taka myśl przyszła mu do głowy, kiedy podziwiał śmigacze, które majestatycznym łukiem przecięły błękitne niebo Luzany.
- Zamurowało pana, co? - Finn rechotał zza pleców Hordyńskiego. Wlókł się w ogonie i tylko czasem rzucił coś dziarskim tonem, by choć trochę ukryć braki w kondycji. - A to przecież dopiero uwertura, panie Marku! Uwertura!
Wreszcie dotarli na szczyt drewnianej wieży, która okazała się zaskakująco wysoka. Z dołu trudno było oszacować jej rozmiar, bo górna część konstrukcji nikła między szerokimi płatami palmowych liści. Teraz Hordyński mógł się przekonać, że górowała nad koronami najwyższych nawet drzew, a z wieńczącej ją platformy rozciągał się niczym nieograniczony widok na wszystkie strony świata.
Po prawej spomiędzy drzew wynurzał się, jak wielorybi grzbiet z zielonego morza, dach zajętej przez felczerów posiadłości. Z kolei z lewej strony, również budząc marynistyczne skojarzenia, bielały dwa żagle – w rzeczywistości złożone skrzydła wahadłowca, którym Hordyński wylądował na powierzchni planety. Natomiast główna scena widowiska znajdowała się na wprost, za zasnutą mgłą doliną. To tam właśnie, nad olbrzymimi falami wzgórz krążył rój śmigaczy.
Przez moment Hordyński w swojej naiwności uznał, że na tym będzie polegał cały spektakl. Felczerzy chcą pokazać młodzikowi potęgę swojej podniebnej floty i tyle. Zrozumiał, jak bardzo się myli, kiedy myśliwce zrzuciły ładunki. Czarne punkciki oderwały się od kadłubów i posypały w dół, a zaraz potem ogniste obłoki wykwitły na porośniętym dżunglą horyzoncie. Jeden po drugim rozrastały się pożerając rajski krajobraz Luzany. Najpierw czerwieniały płomieniami, a następnie czerniały, rozchodząc się po niebie chmurą dymu. Słońce znikło za nią w okamgnieniu i upalny tropikalny dzień zamienił się w noc. Piekielną noc, która huczała pożarem i dławiła podmuchami gorącego wiatru.
- Osobiście nie przepadam za zapachem napalmu – wyznał Loed, - chociaż są tacy, którzy go uwielbiają. Zwłaszcza rankiem. A co pan o nim sądzi, panie Marku?
Oniemiały Hordyński wpatrywał się w stada ogienoków, które uciekały chmarami z trawionego ogniem lasu. Ciągnęły za sobą smużki płomieni. Ale nie tych zwyczajnych, zielonkawych, które budziły fascynację ornitologów. Tym razem paliły się naprawdę, żywym ogniem. Gdzie indziej zarośla poruszyły się gwałtownie i wyprysnęły z nich pokraczne kozojeże, których kolczasta sierść odłaziła od ciał razem z płatami poparzonej skóry. Za nimi z gęstwiny wyłaniały się tłuste manioki, pająkowate krzyżniki, rosłe roniny... Cała fauna Luzany czmychała przed nagłym kataklizmem, ale bezskutecznie. Płomienie zagradzały im drogę, pochłaniały je żywcem... unicestwiały.
Zagłada zwierząt nie była jednak ostatnim akordem niszczycielskiej symfonii felczerów.
- Jak pan widzi, nie kłamałem. Operacja dobiega końca – oznajmił z dumą Finn i skinął głową, kierując spojrzenie Hordyńskiego w dół.
Wywołana przez śmigacze zawierucha rozgoniła tumany mgły i teraz dno doliny było widoczne jak na dłoni. Między równiutkimi pasami upraw poruszały się błyszczące plamki – mężczyźni w srebrzystych kombinezonach, z ciężkimi pakunkami na plecach. Spacerowali od kopca do kopca... Nie, to nie były kopce. Hordyński wytężył wzrok, próbując rozpoznać, co też usypano przy miedzach. Stosy miały nieregularne kształty i smolistą barwę. Coś z nich wystawało. Zmrużył oczy jeszcze mocniej i wyciągnął głowę do przodu. Co też z nich sterczało? Ręce? Nogi?
Zanim zdążył się lepiej przyjrzeć, płomienie przesłoniły mu widok. Nie pochodziły z pożaru rosnącego na wzgórzach, ale z luf miotaczy, w które wyposażono odzianych srebrzyście mężczyzn. Bluznęli ogniem najpierw na jeden ze stosów, którym przyglądał się Hordyński, a potem wzięli na cel pobliskie pole.
Coś błysnęło, coś zaskowyczało.
Snopy płomieni wdarły się między sążniste łodygi, z których zwieszały się olbrzymie pulsujące kule. Kalafy rozwarły bezzębne gęby i rozkrzyczały się przeraźliwie. Z ich krągłych, pękających od żaru cielsk wysypywały się okrwawione ziarna wielkości ludzkich głów. Czerwonoczarna jucha rozlewała się po zaoranej glebie. Widząc agonię kalafów żaden z naukologów Erfy nie miałby wątpliwości, czy zaliczyć te stworzenia do królestwa roślin, czy do obdarzonych uczuciami zwierząt. One cierpiały i żadne zoologiczno-botaniczne dywagacje nie mogły tego zakwestionować.
Hordyńskiemu zrobiło się słabo na myśl, że ta rzeź w dolinie trwała przez cały czas, kiedy biesiadował z felczerami na werandzie starego domostwa. Słyszał ją przecież i widział, choć nie potrafił jej wtedy rozpoznać. Nieświadomy niczego zajadał się mięsem tych pół-roślin, pół-zwierząt. Mięsem przyrządzonym na słodko, w czekoladowej posypce.
Eskadra śmigaczy zniżyła lot, przemknęła nad płonącymi w dolinie polami i zatoczyła krąg tuż przed myśliwską amboną felczerów. Może defilowała przed nimi po tryumfie nad wrogiem?
Loed widocznie miał podobne skojarzenie, bo teatralnym gestem pozdrawiał załogi pojazdów. Śmiał się przy tym do rozpuku, jak ojciec rozbawiony figlami swoich niesfornych, ale przecież kochanych urwisów.
A w dole wciąż błyskało i skowyczało.
Kieliszek z niedopitym szampanem wysunął się z dłoni Hordyńskiego i roztrzaskał na deskach drewnianej platformy.
- Jeszcze jedna uwaga, panie Marku – podjął Finn, nie odrywając wzroku od parady podniebnych chwatów. - Zupełny drobiazg, choć istotny. My, felczerzy, nie dbamy zwykle o formalności i tytulaturę, tym niemniej wolałbym, żeby pan nie zwracał się do mnie inaczej jak „panie pułkowniku".
CZYTASZ
Chronica
FantascienzaOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...