Rozdział V: WIELKI PŁASKOWYŻ MAAL (5)

8 2 4
                                    

Nastała ciemność.

Najpierw niebo przybrało złowrogą brunatną barwę, następnie linia horyzontu rozpłynęła się w pochłaniającym wszystko mroku, a chwilę później nie było już niczego.

Wzrok nie sięgał dalej, niż na wyciągnięcie ręki. Margot widziała tylko krążący w powietrzu rudy pył, który rozżarzonymi igiełkami wdzierał się pod powieki. Mrużyła oczy, osłaniała je dłońmi, ale niewiele to pomagało. Niesiony wichurą piasek boleśnie siekł po twarzy i z ogłuszającym szelestem uderzał w kaptur przeciwdeszczowej kurtki.

Siłowała się z porywistym wiatrem, ociężale stawiając nogę za nogą. Przygarbiona, z dzieckiem ukrytym w ramionach parła do przodu. W ślimaczym tempie pokonywała kolejne metry – bo o kilometrach nie było mowy. Burza piaskowa wywiewała z niej ostatki sił. Margot nie myślała więc już o tym, by dokądkolwiek dojść. O, nie, jej umysł nie zapuszczał się tak daleko w nieznane.

Zapomniała o swoim absurdalnym, choć krzepiącym planie znalezienia sprawnej radiostacji i przestała wyobrażać sobie Rayta, który krzyczy na cały pokład: „Panowie, mamy sygnał od Margot! Ruszać dupy na ratunek!". Koncentrowała się na tym, żeby ustać na obolałych nogach. Ustać i przeżyć... Miała przed sobą tylko te dwa zdania. Oba karkołomne.

Zrobiła kolejny krok, spodziewając się, że jej stopa trafi na to samo miałkie podłoże, po którym stąpała do tej pory. Tymczasem zahaczyła podeszwą buta o coś twardego i nierównego, co wystawało z ziemi. Straciła równowagę i poleciała do przodu. Wichura jak gdyby na to czekała. Podmuch zarzucił Margot na bok. W ostatnim refleksie zdołała jeszcze wyprostować rękę, żeby uchronić się przed upadkiem.

Wcale jednak nie runęła na ziemię. Utrzymała się na zgiętych kolanach, gdy jej wyciągnięta do przodu dłoń uderzyła o gładką zimną skałę. W ciemnościach widziała tylko jej zarys, lecz była pewna, że to fragment większego głazu... Może nawet wzniesienia?

Zaczęła przesuwać się po omacku wzdłuż kamiennej ściany, dopóki jej palce nie natrafiły na rodzaj szczeliny lub komina. Bez zastanowienia wsunęła się w tę wyrwę, ramionami ocierając o jej ostre brzegi.

Skryła się przed kąsającym w twarz wiatrem i zorientowała, że przez otwór w skale weszła do niewielkiej groty. Niewielkiej, jednak dość przestronnej, by mogła w niej przeczekać pustynną zawieruchę.

Los wreszcie się do niej uśmiechnął! Do niej i do malutkiego Aarona, który leżał bez ruchu w swoim nosidełku.

Margot zrzuciła z głowy kaptur, po czym otrzepała z piasku twarzyczkę niemowlaka. Była przy tym tak ostrożna jak archeolog, który pędzelkiem czyści wykopany relikt.

Żyje! - odetchnęła z ulgą, widząc, że dzieciak rusza niemrawo noskiem.

Wzdrygnęła się na myśl, że mogłoby być inaczej. A przecież mogło. Maluch żył w tej chwili, ale jak długo miało to jeszcze potrwać? Każdy z jego płytkich oddechów mógł być ostatnim. Jego życie wisiało na cieniutkiej nitce. Podobnie zresztą jak życie Margot.

A co, jeśli ona pierwsza opadnie z sił? Dzieciak będzie dogorywał w objęciach trupa, w mroku, w samotności... Makabryczna wizja, ale Margot była pewna, że Aaron szczęśliwie nie ma najmniejszej świadomości tego, co się z nim dzieje. Nawet tej okrojonej, niemowlęcej, której przebłyski można była dostrzec, gdy reagował na dotyk lub wyciągał rączkę do opiekuna. Teraz nie dysponował nawet tą tycią świadomością. Błądził umysłem na pograniczu życia i śmierci, bycia i nie bycia...

Rzuciła worek na ziemię, przycupnęła przy nim i oparła się plecami o zimną ścianę jaskini. Przez podłużną dziurę w skale widziała brunatną kurzawę, która szalała na zewnątrz. W pierwszym odruchu chciała sięgnąć po manierkę... ale po co? Opróżniła ją jeszcze zanim nadciągnęła burza. Godziny jej i Aarona były policzone. Kostucha już ostrzyła kosę na dwie zagubione w pustynnej pieczarze duszyczki.

Margot poczuła, że zapada w sen. Zmęczenie brało nad nią górę. Oczy same się zamykały, a myśli odpływały gdzieś daleko. Potrząsnęła głową, żeby się przebudzić i sprawdziła, czy piasek nie odkłada się w wejściu do groty. Gnane wiatrem wydmy musiały wędrować w tę i we w tę, ale jakimś trafem żadna z nich nie przysypała otworu w skalnej ścianie.

Senność znowu zmogła Margot.

Chłód pustynnej nocy przenikał przez cienki materiał przeciwdeszczowej kurtki, a ponieważ stan snu potęguje wszelkie odczucia, Margot zdawało się, że jej skóra zamarza na kość i lodowymi płatami odłazi od mięśni. A to był tylko pierwszy z wielu koszmarów, które miały nawiedzić ją podczas pobytu w pieczarze.

Potem przyszła kolej na zapach. Słodki i cierpki zarazem smród palonego ciała. Feliks! Musiała go wyciągnąć z płonącego wraku, zanim eksplozja rozerwie ich oboje. Musiała ocalić i jego, i siebie... I Aarona! Gdzie dziecko? Przecież czuła, jak grzało ją w ramiona, a jednak nigdzie go nie widziała. Rozglądała się po wnętrzu kabiny śmigacza, które do złudzenia przypominało jej dziecięcy pokoik w suterenie „Czarnej dziury". Zajrzała pod łóżko, do szafy, wyszła wreszcie na korytarz i zaczęła nawoływać: „Aaron! Aaron!".

To gryzety gdzieś go ukryły! Te tłuste baby! Już ona je znała!

„Aaron! Aaron!"

Skwierczały iskrzące przewody deski rozdzielczej. Szarpnęła Feliksem, raz i drugi, ale on ani drgnął. Wciąż siedział za sterami i ze stoickim spokojem pilotował śmigacz. Jak gdyby nie widział płomieni pełgających po jego srebrnym kombinezonie. Jak gdyby nie czuł trawiącego go żywcem ognia.

Chwyciła Feliksa za ramiona i potrząsnęła nim energicznie. Jeszcze raz spróbowała wyciągnąć go z fotela, ale bezskutecznie. Lada moment zbiornik z paliwem wyleci w powietrze, a ona nie zdoła pomóc przyjacielowi. Ani jemu, ani nikomu innemu. W akcie bezsilności wrzasnęła otępiałemu Feliksowi prosto w twarz: „Leć na Maal!".

Obudziła się, głośno nabierając powietrza.

Jej własny głos przeraził ją bardziej, niż inne zwidy. Głos, który wykrzykiwał ostatni z jej rozkazów, ten najbardziej niefortunny. „Leć na Maal!" A Feliks usłuchał i poleciał, gdzie kazała. Po to, żeby na tym przeklętym płaskowyżu spotkać się ze śmiercią.

Mocno przytuliła Aarona, wpatrując się w tumany piasku na zewnątrz. Burza słabła, ale opuszczenie jaskini wciąż wiązałoby się z ogromnym ryzykiem. Wsłuchując się w odgłosy wichury, próbowała uspokoić walące młotem serce i rozbiegane myśli. A kiedy po dłuższym czasie jej się to udało, ponownie zapadła w sen – tym razem już nie koszmar, ale zwyczajny sen wyzuty z treści i uczuć. I nie słyszała w nim też własnego głosu, który wcześniej powracał jak wyrzut sumienia.

Zamiast niego, docierało do niej tylko przeciągłe zawodzenie wiatru, w którym coś poszeptywało: „Paternoster... Paternoster...".


ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz