Przez szparki w uniesionych z trudem powiekach dojrzała szybę owiewki pokreśloną pajęczyną pęknięć. Za nią majaczył ciemny trójkątny kształt. Coś wystawało z pobliskiej wydmy. Było niewyraźne, rozmazane, zlane z brunatnym podłożem.
Nie mogła skupić wzroku, więc zamrugała piekącymi oczami. Raz, drugi, trzeci... Dopiero po chwili rozpoznała w sterczącym z piachu dziwadle skrzydło śmigacza. Musiało oderwać się od kadłuba przy zderzeniu z ziemią. Przywodziło na myśl odsłoniętą przez archeologów iglicę jakiejś starożytnej budowli zagrzebanej pod piaskami pustyni.
Margot ostrożnie poruszyła głową. Ramiona i kark wciąż pulsowały bólem.
Widziała niewiele, a słyszała tylko ciche dyszenie. Cichutkie, niemal bezgłośnie... To niemowlę w jej ramionach zipało, jak gdyby z przerażenia nie mogło nawet porządnie wrzasnąć. Tylko wybałuszało maleńkie oczka i prędko nabierało powietrza w płuca. Całe jego drobne ciałko dygotało jak w drgawkach. Margot obejrzała je pospieszne, odwijając chustę, która robiła za prowizoryczne nosidło. Dziecko było całe, ale tkanina lepiła się od krwi.
Może to jej krew? Obadała wzrokiem swoje ręce, piersi, nogi... A potem przeniosła spojrzenie na siedzącego obok Feliksa. I już nie miała wątpliwości, skąd krew na chuście, na jej kurtce, na niemowlaku, na całym wnętrzu kabiny śmigacza.
Deska rozdzielcza zamieniła się w chaotyczną plątaninę kabli. Wisiała na nich pogięta blacha ramy, która wcześniej ukrywała przewody kokpitu. Tu i ówdzie dało się jeszcze dostrzec pokruszone szkiełka zegarów i ich kolebiące się bezładnie wskazówki. Spod tego całego żelastwa i okablowania wyłaniał się ster maszyny. Przesunięty do tyłu, wyrwany z podwozia i zanurzony w krwawą miazgę, jaką stała się klatka piersiowa Feliksa. Potrzaskane żebra jak pazurzaste paluchy wylazły spod kombinezonu oblatywacza. Coś się kopciło w tej bezkształtnej masie kości, mięśni i krzepnącej krwi. Najpewniej ubranie zajęło się ogniem od iskrzących kabli i teraz niewidoczne płomienie trawiły ciało Feliksa, zasmradzając kabinę słodko-gorzkim fetorem palonej skóry.
Chciała mu pomóc, choć wiedziała, że to niemożliwe. Już nie. Błądziła rękami wokół jego wciśniętych w fotel ramion i twarzy, bladej, niemal sinej, pokrytej ciemnoczerwonymi plamami. Oczy miał otwarte, ale źrenice się nie poruszały. Z rozchylonych warg sterczał koniuszek przygryzionego zębami języka. Drżące dłonie Margot zbliżały się to do policzków, to do zmasakrowanego torsu. Nie dotknęła go jednak, jak gdyby potrząśnięcie Feliksem mogło wyrządzić mu krzywdę. W rzeczywistości nic nie mogło mu już ani zaszkodzić, ani pomóc. Jakkolwiek trudno jej było w to uwierzyć.
- Boli cię? - zapytała tak idiotycznie, jak potrafią pytać tylko ludzie zszokowani, zrozpaczeni i przytłoczeni własną bezsilnością. - Powiedz coś... Odezwij się...
Grymas przemknął przez jej tatuowaną twarz i natychmiast zniknął. Chciała zaszlochać, ale zbyt wiele emocji targało nią w tym momencie, by którakolwiek z nich zdołała wybić się ponad inne i dojść do głosu.
Chwyciła za sprzączkę uprzęży, która trzymała ją w fotelu. Próbowała ja rozpiąć, ale pogięta blaszka ani drgnęła. Schyliła się więc ku podłodze. Ledwie starczyło jej ręki, żeby namacać drewnianą rękojeść przylegającą do łydki. Wyciągnęła z cholewy buta nóż, z którym nigdy się nie rozstawała od czasu młodości spędzonej na bandyckich ulicach Gorgonu. Przyłożyła ostrze do parcianych pasów krzyżujących się na jej piersi. Siłowała się z nimi przez chwilę, aż w końcu poprzecinała je na wysokości obojczyków.
Uniosła się w fotelu, na powrót okutała niemowlę chustą i szarpnęła za wajchę w drzwiach kabiny. Zdeformowany metal nie chciał ustąpić, więc podciągnęła nogi pod brodę i spróbowała utorować sobie wyjście kopniakiem. Walnęła podeszwami buciorów raz i drugi Coś zasyczało wreszcie i pneumatyczne podnośniki zaskoczyły. Drzwi odsunęły się na bok.
Dopiero kiedy wydostała się na zewnątrz, zdała sobie sprawę, w jak opłakanym stanie był ich pojazd. Oderwane od kadłuba skrzydło, które sztorcem wbiło się w pobliską wydmę, było tylko zapowiedzią tego, co zobaczyła chwilę później. Szczątki śmigacza rozrzuciło po pustyni jak okiem sięgnął. Czerniały w piasku wszędzie dokoła – jedne płonęły, inne tylko dymiły. Ogień pełzał też po kabinie pilota, która przypominała teraz papierową kulkę zgniecioną dłonią giganta, i piął się ku krągłemu zbiornikowi z paliwem.
Wiedziała, że czasu ma niewiele. Chwyciła swój worek, wciśnięty wcześniej za oparcie fotela, i grzęznąc po kostki w piasku oddaliła się od wraku. Chciała zostawić dzieciaka i torbę w bezpiecznej odległości, a potem wrócić po Feliksa. Musiała go wywlec z płonącego śmigacza. Żywy czy martwy nie mógł skończyć w taki sposób. Nie wyobrażała sobie zostawić go na pastwę żywiołu. Najlepszy pilot Dixiema zasługiwał na więcej... Nie, jej przyjaciel zasługiwał na więcej. Choćby na normalny pochówek, jeśli niczego innego nie dało się dla niego zrobić.
Zdążyła jednak ujść ledwie parę kroków, zanim ziemia się zatrzęsła, huk przeszył bólem bębenki w uszach, a gorący podmuch uderzył Margot w plecy. Odruchowo zdążyła jeszcze otulić ramionami trzymanego przy piersi niemowlaka. Później kolana ugięły się pod nią i poleciała na ziemię. Poczuła jak piasek oblepia jej twarz i razem z powietrzem wpada do ust i nosa. Obróciła się na bok i obejrzała za siebie.
Eksplozja rozerwała śmigacz na kawałeczki, które wystrzeliły w niebo czarnoczerwonymi smugami dymu i ognia.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...